Выбрать главу

Powiedziała coś w tym samym języku.

I w ten sposób została tłumaczem.

— To łacina, język Remu. Tyle tylko że oni mówią o nim Roma.

Kin zastanowiła się.

— Romulus i Remus — powiedziała w końcu. — Założyciele Remu. Słyszałaś kiedyś tę legendę?

— Chyba czytałam w zbiorze podań ludowych.

— Więc tutaj konkurs na nazwę miasta wygrał Romulus. Co jeszcze powiedzieli?

— Och, mnóstwo bzdur na temat demonów. Prymitywne gadanie. Czy słyszałaś kiedyś słowo „troll”? Patrzą na Marco i wciąż je powtarzają. Gadają też coś o bogach.

Kin rozejrzała się dookoła. Ci ludzie byli albo całkiem prymitywni, albo znakomicie udawali. Może przez bogów rozumieli budowniczych dysku.

— Zapytaj o tych bogów — poprosiła.

Nastąpiła długa wymiana zdań. Czasem starszy z mężczyzn wskazywał na niebo. Leiv i jego ojciec obserwowali wszystko bardzo uważnie.

W końcu Srebrna kiwnęła głową i odwróciła się do Kin.

— Mam nadzieję, że dobrze zrozumiałam. Bogów jest mnóstwo, ale największy nazywa się Christos. Jego najwyższy kapłan mieszka w Romie. Inny bóg stworzył świat w sześć dni. Przewidując twoją ciekawość — uniosła łapę nie dopuszczając Kin do głosu — zapytałam o szczegóły. Ten stworzyciel ma całe tłumy takich skrzydlatych bożków do pomocy. Jest jeszcze jeden, mniej ważny, nazywa się Saitan, ale ten wygląda mi na podżegacza. Mają też masę innych religijnych bzdur.

— Sześć dni to zbyt szybko — stwierdziła Kin. — Kompanii zabrałoby to ze sześć lat, nawet przy użyciu prefabrykatów. Mówiąc prawdę włożyłabym te opowieści między bajki.

— One zawsze są takie — zauważyła Srebrna. — Według większości mitów świat został zrobiony z trzustki teścia istoty wyższego rzędu, krwi świętej pszczoły, czy temu podobnych.

Kin zmarszczyła brwi. Na Ziemi istniała cała masa religii. Wiele z nich rozprzestrzeniło się po galaktyce, ale i z niej zapożyczono niejedną. Na każdą sektę związaną ze skomplikowanym rytuałem czasu Ehftni przypadała grupa szafranowo-farbowanych Shandyjek walących w bębny i śpiewających na zamarzniętych ulicach ich miast. Generalnie, pracownicy Kompanii zatrudnieni w przemyśle twórczym nie zawracali sobie głów religią albo zadowalali się czymś prostym i niekontrowersyjnym, jak Wicca czy Buddyzm.

Kin z czystej ciekawości próbowała niejednego. Wstań, uklęknij, wejdź na górę, śpiewaj, chodź nago, kręć się, tańcz, pość, czuj wstręt, obżeraj się, módl — czasami było to przyjemne, ale zawsze jakieś nierealne.

Ojciec Leiva powiedział coś do kapłana. Srebrna roześmiała się.

— On chce kupić piec Valhalli — przetłumaczyła.

— Co?

— Autokuchnię. Twierdzi, że w Valhalli wszyscy mężczyźni jedzą i piją bez końca, a teraz jest przekonany, iż to właśnie dzięki takim piecom.

— Powiedz mu, że nie jest na sprzedaż.

Mówiąc to popatrzyła na Eiricka Raude.

Rudy Eryk. Na jej ojczystej Ziemi, w sercu Valhalli, gdzie pięć mórz wlewało się do Długiego Fiordu, był zniszczony pagórek. Tamtejsze wody nazywano Brodą Eryka, zaś w kopcu spoczywały szczątki Rudego Eryka. Stanowiło to wielką atrakcję turystyczną. Srebrna wzięła głęboki wdech.

— On chce również, żebyśmy naprawili słońce — oznajmiła. Mężczyzna, widząc wyraz twarzy Kin, zaczął mówić po łacinie.

— Twierdzi, że czasem podczas zimy nastaje wiosna. Bywa, iż słońce przygasa, a przez kilkanaście nocy gwiazdy migoczą. Aha, i coś się stało z jedną z planet.

Kin spojrzała zaskoczona, po czym weszła do izby, gdzie stała autokuchnia. Zamówiła kubek słodkawego piwa, które wyniosła na zewnątrz i wetknęła w pomarszczone dłonie Eiricka.

— Powiedz mu, że to nasza wina. Powiedz też, że jeśli tylko rozwikłamy tajemnicę tego świata, odbudujemy go i zrobimy co się da, by naprawić słońce. Co on mówił o migotaniu gwiazd?

— Najwyraźniej oni na to czekali. Ten Christos urodził się tysiąc lat temu i wszyscy wierzą, że ma powrócić właśnie teraz. Spójrz na wodę.

Kin odwróciła się. Fale uderzały o plażę, nawet tutaj, zaś od strony morza doleciał grzmot sztormu. Natomiast niebo było czyste i spokojne.

— Wiedziałam, że ta konstrukcja jest zawodna — westchnęła. — Najwyraźniej psują się systemy nadzorujące. Ale Eirick nie wygląda na zbytnio zaniepokojonego.

— Mówi, że widział i słyszał wielu bogów. Może się z nimi dogadać, ale nie musi. Obiecuje, że jeśli naprawimy pogodę, da nam dużo drewna.

— Drewna?

Srebrna odwróciła się i popatrzyła na wioskę.

— Tutaj jest ono chyba rzadkością. Zauważ brak drzew.

Przecież to powinno być klimatycznym rajem, pomyślała Kin. Na Ziemi byłoby. Ekspansja ludów północy miała miejsce podczas długiego, ciepłego okresu, kiedy nawet wybrzeża Grenlandii nadawały się do zamieszkania…

Tutaj nocami migotały gwiazdy.

* * *

Na noc Marco i Kin zostali w izbie, zaś Srebrna wybrała chłodne powietrze na przystani. Nikt nawet nie próbował umieścić Kin razem z kobietami. Boginie są inne.

Leżąc patrzyła na pełgający płomień. Fale wciąż głośno huczały. Przypływ, pomyślała. Choć jego przyczyną nie mógł być ten śmieszny księżyc. Istniał jakiś inny mechanizm, który właśnie wariował.

Przydałyby się pastylki nasenne. Co prawda pozostawiały w ustach smak małpiego moczu, ale działały szybko. Bezsenność spowodowana chrapaniem współlokatorów czy uwieraniem kamieni w plecy jest straszna. Marzyła o głębokim, krótkim śnie bez koszmarów.

W końcu dała za wygraną. Wstała i przeszła przez mroczną izbę. Mężczyzna przy drzwiach odsunął się pośpiesznie, pozwalając jej wyjść.

Na niebie skrzyły się sztuczne gwiazdy. Zadrżała, lecz ten nieprawdziwy świat, jaśniejący ponad ciemnym fiordem, wprawił ją w podziw.

To nie Ziemia, a jedynie płaska tarcza o średnicy dwudziestu czterech tysięcy kilometrów i masie około 215,67x10 ton. Co oznaczało, że posiada albo generator grawitacyjny, albo warstwę neutronium na spodzie. Kręciła się bardzo powoli, jak moneta wrzucona w syrop, taszcząc ze sobą sztuczne słońce, księżyc i planety. Choć Kin znała te dane, jednak siedząc tam, trudno było w nie uwierzyć.

Znów zadrżała. Przeszył ją mróz. Zimne światło gwiazd.

Mechaniczna rzeczywistość. Bez astronomii. Zresztą ta może i istniała, lecz wówczas musiała być farsą. Świat, na którym śmiałkowie spadali w otchłań, pełen smoków, trolli, mitów…

Tuż nad czymś, co z braku lepszego określenia trzeba było nazwać horyzontem, dostrzegła planetę. Poruszała się jednak zbyt szybko i nagle rozbłysła pióropuszem ognia.

Spadła gdzieś na wschodzie. Kin wydało się, że poczuła uderzenie. Pobiegła ku wyciągniętym na plażę łodziom, gdzie iskrzył się oszroniony kształt.

— Srebrna?

Idiotka. Jak wiele Shandyjek jest na dysku?

— Ach, Kin, na pewno to widziałaś. — Co to było?

— Reszta naszego statku. To było jedynie kwestią czasu. Marco powinien go raczej zniszczyć, niż pozostawić własnemu losowi. Miejmy nadzieję, że spadł do morza albo na pustynię, skoro już zleciał po tej stronie.

— Jest to na pewno doskonały sposób na powiedzenie rządzącym, że tu jesteśmy. Najpierw niszczymy im planetę, a potem zrzucamy na głowy statek.

— Zanim zobaczyłam go, zauważyłam coś jeszcze — stwierdziła Srebrna. — Widzisz tę plenetę, tam nisko? Co to jest?

— Gdybyśmy byli na Ziemi, w tej pozycji znajdowałaby się Wenus.

— Właśnie. Nie ma księżyca.