Kin poczuła dreszczyk podniecenia. Twórcy dysku o czymś zapomnieli. Jak mogli? Wenus z Adonisem, księżycem prawie tak dużym jak ziemski, królowały na niebie o świcie i o zachodzie słońca. Dlaczego księżyca nie zbudowano tutaj? Tajemnica.
— Można by napisać książkę o związkach astronomii z socjologią — stwierdziła Srebrna. — Ja na przykład zawsze uważałam, że ludzie pierwsi ruszyli w kosmos, bo coś nad ich głowami wciąż im przypominało, iż we wszechświecie wszystko obraca się wokół czegoś. Mieliście system, który pokazał wam, że nie wszystko kręci się dookoła Ziemi. My mieliśmy naszego Bliźniaka, Kungowie w ogóle nie widzieli nieba. Gdyby prawdziwa Ziemia nie miała Księżyca, to wasza historia na pewno byłaby bardziej skomplikowana.
Siedziały tak i podziwiały, jak na niebo bezksiężycowego świata powoli wdziera się szarość. Kin wtuliła się w futro towarzyszki i zastanowiła, czy autokuchnia jest bezpieczna. Zapewne była. Wikingowie mieli powody, by obawiać się Marco.
Srebrna najwyraźniej pomyślała o tym samym.
— Kin? Nie śpisz? — spytała.
— Mm.
— Obiecaj, że jak autokuchnia się zepsuje, zwiążesz mnie i pozwolisz, by Marco mnie zabił.
Kin usiadła, krzywiąc się w ciemności.
— Oczywiście, że nie. A poza tym jak moglibyśmy cię związać?
— Nawet w tej chwili masz przy sobie ogłuszacz. Zauważyłam go już wcześniej, uczono mnie obserwować. Zróbcie to, bo boję się tego, czym mogłabym zostać.
Kin mruknęła coś niewyraźnego i położyła się z powrotem, myśląc o Shandyjce.
Nie jadły pokarmu ludzi czy Kungów. Zanim autokuchnie weszły do powszechnego użycia, pozwalano im wyruszać w kosmos jedynie z osobistymi zamrażarkami.
Raz, kiedy ludzki statek przewoził na Wspaniałą Ziemię czterech ambasadorów Shand, urządzenie to zepsuło się. Dyplomaci byli istotami cywilizowanymi, lecz kiedy Shandyjczyk zostaje pozbawiony pożywienia, po dwóch dniach zmienia się we wściekłe zwierzę. Milion lat ewolucji wycieka wraz ze śliną z pyska.
Powstrzymywali się przez pięćdziesiąt sześć godzin.
Nie ocalał nikt. Ostatnia Shandyjka, kiedy obudziła się z żarłocznego amoku i zobaczyła wnętrze swojej kabiny, odebrała sobie życie. Normalny przedstawiciel jej gatunku nie zrobiłby tego, lecz ambasadorów szkolono w myśleniu kategoriami kosmopolitycznymi.
Prawdą było, że Shandyjki lubiły jeść Shandów. Czy rytualny kanibalizm można dopasować do cywilizacji? Im się udało.
Istniała też Gra. Jej zasady były stare i proste. Dwie Shandyjki wchodziły z dwóch stron do wydzielonego kawałka lasu czy tundry. Specjalne reguły określały zasady używania broni. Zwyciężczynię czekała uczta. Kin poczuła ogromną ciekawość.
— Srebrna, czy kiedykolwiek brałaś udział w Grze? — spytała delikatnie.
— Dlaczego pytasz? Tak. Trzy razy, kiedy czułam straszliwy głód. Dwa razy w domu, raz gdzieś tam, nielegalnie. Ostatnim razem moją przeciwniczką była Regius profesor lingwistyki Uniwersytetu w Gelt. W mojej zamrażarce coś z niej jeszcze zostało. Trochę mi szkoda, że jej śmierć poszła w sumie na marne.
— Ale istnieją już autokuchnie, Gra nie jest konieczna.
Srebrna wzruszyła ramionami.
— Została tradycja. Kiedyś była potrzebą, teraz jest traktowana jako sport. Są w niej elementy ryzyka, identyfikacji z przeszłością, wyzwalania ciemnych stron naszej natury. Uważasz to za barbarzyństwo.
Choć było to stwierdzenie, a nie pytanie, Kin potrząsnęła głową.
— Niektórzy ludzie też grają — ciągnęła Srebrna. — Płacą za szansę udowodnienia… czego? Męstwa? Jeśli wygrywają, otrzymują głowę pokonanego, którą wieszają potem na ścianie. To jest barbarzyństwo.
— A co się dzieje, jeśli wygrywa Shandyjczyk?
— Dostaje dwóch kryminalistów skazanych na śmierć.
Kin pomyślała, że robią to przecież na własnym świecie i ludziom nic do tego. Nie można ich mierzyć ludzką miarą. A jednak zawsze tak się działo.
Nagle jej rozmyślania przerwały krzyki dochodzące z wielkiej chaty. Jakiś mężczyzna wypadł ze środka i potoczył się po trawie.
Kin skoczyła na piasek i pognała przed siebie, wyciągając zza pasa ogłuszacz. Za plecami usłyszała ciężki tupot Shandyjki.
Izba pełna była ciemnych, skłębionych postaci. Kin odskoczyła, kiedy obok przemknął odziany w skóry mężczyzna, goniony przez innego, wywijającego toporem. Wycelowała ogłuszacz i nacisnęła spust.
Efekt był natychmiastowy. Pod biegnącymi ugięły się nogi i po chwili obaj runęli na ziemię pogrążeni we śnie.
Wpadła do środka z bronią nastawioną na minimum mocy i maksymalny promień i omiotła wnętrze niczym kosą. Jakiś wojownik, który akurat skoczył ku niej z podniesionym mieczem, zasnął stojąc. Upadając zwalił ją z nóg z taką siłą, jakby ważył tonę. Przez moment dusiła się oparami zatęchłego moczu i źle wyprawionych skór, aż wreszcie udało jej się przeturlać. Wypuszczony z dłoni ogłuszacz gdzieś znikł. Po chwili zobaczyła, jak jakiś chwiejący się na nogach olbrzym podnosi go i z ciekawością zagląda w lufę. W samym środku zamieszania jego twarz przybrała nagle wyraz błogiego spokoju. Zwalił się niczym ścięte drzewo.
Skoczył ku niej inny mężczyzna. Kopnęła go z całej siły. Oczy wyszły mu na wierzch. Upadając złapał się za krocze. Jednak nie była to walka, tylko zwykła burda. Większość uczestników waliła na oślep wszystko, co się ruszało lub już nie. Wstając poślizgnęła się na podejrzanie śliskim klepisku. Pomiędzy postaciami wojowników dostrzegła w świetle pochodni Marco, uwijającego się z mieczami we wszystkich czterech dłoniach. Za nim huczała autokuchnia, a w powietrzu unosił się lepki, słodki zapach.
Od drzwi doleciał hałas, po czym do izby wpadł Eirick z twarzą purpurową z wściekłości. Wymachiwał dookoła swoją kulą.
Nagle zawalił się dach. Jeden z walczących wpadł na Kin, lecz zdzieliła go kantem dłoni. Całą scenę oświetlił blask poranka. Część ścian pochyliła się i runęła do środka. Przez chwilę ujrzała cień szerokiej, kosmatej stopy.
Srebrna zajrzała przez dziurę w dachu, ciemna na tle złotego nieba. Nastała cisza przerywana jedynie jękami rannych.
Shandyjka ryknęła, po czym rozpętało się piekło, gdy ci, którzy jeszcze mogli, rzucili się do ucieczki.
Kin spojrzała pod nogi. Stała w lepkiej, pienistej kałuży. Popatrzyła na autokuchnię. Z jej otworu wylewała się strumieniem żółtobrązowa ciecz. Bajoro rosło. Marco zerknął na nią, wytężył wzrok, westchnął i runął na plecy. Zrezygnowanym gestem, wiedząc, czego może się spodziewać, podstawiła dłonie i spróbowała. Słodkie i mocne piwo. Plamy na ciałach rannych i konających dookoła były coraz większe.
Zatrzymała maszynę i poleciła wyprodukować lekarstwo. Gdy ta wypluła misę pełną mętnej, błękitnej mikstury, uniosła głowę Kunga i trzymając ją za czerwony czub, jednym ruchem wlała zawartość do gardła. Puściła łeb prosto w błoto.
Srebrna wpadła do środka przez zniszczony dach. Obeszły sale dookoła. Autokuchnia mogła produkować różne medykamenty i Kin po namyśle zaprogramowała środki stymulujące odrost utraconych kończyn. Zazwyczaj zabraniano stosowania takiej terapii na prymitywnych światach ze względu na kulturowy szok, lecz w końcu ten płaski dysk był jednym wielkim szokiem. Opatrzyła rannych błotnistą papką, z nadzieją, że pomoże.
Wreszcie Marco jęknął, usiadł i spojrzał na nią mętnym wzrokiem. Zignorowała go.
— Ludzie Leiva powiedzieli im o piecu produkującym alkohol — wyjaśnił grubym głosem. — Kiedy im to zademonstrowałem, powariowali i zażądali więcej. A potem zaczęli się tłuc.
— Pieprzona maszynka z Valhalli — mruknęła Kin i wróciła do pracy.