Wtem pod dachem rozległ się skrzeczący chichot, a na podłogę spłynęło czarne pióro.
W południe byli gotowi do dalszej drogi. Mieszkańcy zgromadzili się, by ich pożegnać.
Wielu mężczyzn miało nowe, białawe blizny. Niektórzy wystawiali na widok maleńkie kończyny, zaczynające już odrastać z zaleczonych kikutów. Kilku, niestety, nie udało się odratować. Czarodziejska maszyna nie była na tyle skuteczna.
Eirick wygłosił długą przemowę po łacinie i jako prezenty pożegnalne pragnął wręczyć im rzadkie gatunki futer oraz dwa białe ptaki używane do polowań.
— Powiedz, że nie możemy tego przyjąć — oznajmiła Kin.
— Nie możemy brać dodatkowego balastu. Wytłumacz mu, że jak będziemy za bardzo obciążeni, nie dolecimy do słońca. To zresztą niemal prawda.
Eirick wysłuchał rzeczowej odpowiedzi i ukłonił się wytwornie.
— Ale ja chciałabym coś im podarować — powiedziała Kin.
— Dlaczego? — prychnął Marco.
— Bo ona ciągle się boi, że za tym wszystkim stoi Kompania. Chce ich przeprosić. Czy nie mam racji? — mruknęła Srebrna.
Kin udawała, że niedosłyszy.
— Poproś go o jakieś resztki drewna — powiedziała. — Mogą być trociny. Albo o trawę, siano, czy stare kości. Cokolwiek, co kiedyś żyło. Nakarmimy kuchnię.
Nastawili maszynę na przerób drewna. Widząc, jak z otworu wysuwa się pachnąca, gładka deska, cała wieś rzuciła się do pracy. Wkrótce wielkie naręcza wypłukanych przez morze wodorostów powiększyły piętrzący się przy wlocie stos. Na szczęście tego dnia w wodzie pływały całe ich góry.
Gdy ludzie przenosili deski, Kin wzięła Marco i Srebrną na stronę.
— Będziemy lecieć, o ile to możliwe, nad ziemią — stwierdziła. — Jeśli przed dotarciem do osi wyczerpią się pasy, naładujemy jeden energią z pozostałych i dalej poleci Marco albo ja. W ten sposób Srebrna zostanie z kuchnią.
— W porządku — oświadczyła Shandyjka. — Nie mam nic do stracenia. Oczywiście poleci Marco. W razie potrzeby ja jestem na tyle wielka, że odstraszę potencjalnych napastników, zaś ty będziesz mogła przetrwać zawierając związek z jakimś samcem. Do podróży najlepiej nadaje się Marco.
Była to nieco toporna próba dyplomacji. Kung odwrócił głowę.
— Nie nadaję się do niczego — stwierdził zrezygnowanym głosem. — Dałem się sprowokować. Wstydzę się.
— Nie możesz winić tylko siebie — zauważyła Srebrna uprzejmie.
— Ależ ja miałem nad nimi przewagę liczebną jeden do trzydziestu!
Zaczął padać deszcz ze śniegiem. Sterta desek wokół autokuchni poważnie urosła. Kin wyłączyła maszynę i poprawiła jej pas.
Stojący nieopodal kapłani śpiewali coś po łacinie.
— Co oni mówią? — spytała Kin.
Srebrna słuchała przez chwilę.
— Proszą Christosa, by pomógł nam naprawić tę planetę albo strącił nas w dół, jeśli jesteśmy sługami Saitana, o co nas podejrzewają.
— To miło z ich strony. Pożegnaj wszystkich od nas, dobrze?
Wznosili się szybko. Wkrótce wioska i plaża znikły na tle śniegu i wzburzonej wody.
Morze szalało. Fale wspinały się jedna na drugą i z hukiem załamywały, niemal opryskując wodnym pyłem lecącą trójkę.
Na dysku wschód nie mógł być kierunkiem, był to raczej punkt na obwodzie. Ten świat miał jednak cztery strony: na prawo, na lewo, na zewnątrz, do środka.
Wybrali tę ostatnią.
Okrążyli jakiś kształt płynący w wodzie. Kin zastanowiła się, czy to było żywe, czy tylko ruch fal sprawiał takie wrażenie. Z wody wysunęła się jedna płetwa, która natychmiast opadła z powrotem.
Postanowiła zejść niżej. Oczekiwała ostrzeżenia ze strony Marco, ale ten przez cały dzień był jakiś przygaszony. Srebrna również milczała, wykorzystując powietrzny postój i przyciągając ku sobie autokuchnię.
Gdy opadała, wydawało jej się, że przez dwadzieścia pięć warstw skafandra czuje zimno. Niebo było czyste jak lód.
Stworzenie na dole płynęło brzuchem do góry. Składało się głównie z ogona, który falował niczym wąż, raz po raz znikając pod wodą. Gdy mocniejszy ruch fal targnął cielskiem, dostrzegła długi, koński łeb i pusty oczodół.
Zwierzę musiało być stare. Żadne stworzenie nie mogłoby tak urosnąć, żyjąc krótko. Pokryty skorupiakami biały brzuch zryły robaki.
Pomknęła w górę. Byłoby wspaniale położyć to coś na stole operacyjnym, oczywiście przy pomocy dźwigu.
— Zdechłe — oświadczyła. — Rozkrojono je tak, że przez ranę można by przepłynąć łodzią. Cięcie jest dość świeże. Przypuszczam, że to takie samo stworzenie, jakie widzieliśmy rano.
Tamto znaleźli daleko na prawo. Kołysało się na wodzie jak pokryty łuskami grzywacz.
— Jest absolutnie, nieodwołalnie martwe — powtórzyła, widząc wyraz twarzy Srebrnej.
— Zastanawiam się właśnie, co je zabiło — odparła tamta. — Z chęcią postawiłabym stopy na twardym gruncie.
Im twardszy, tym mniej się boisz, pomyślała Kin. Sama wolała niebo. Pasy miały w sobie coś uspokajającego, były o wiele pewniejsze niż dysk. Nie psuły się. Natomiast on mógł przestać działać w każdej chwili. Wtedy wolałaby unosić się w przestworzach.
— Kilka mil stąd jest wyspa — odezwała się Srebrna. — To tylko sterta kamieni, ale widzę ślady ognisk. Lądujemy?
Kin wpatrzyła się w dal. Dostrzegła niewielką smugę lądu. Morze też jakby się uspokoiło. Pomysł nie był pozbawiony sensu, zwłaszcza że skafandry nie były przeznaczone do długich lotów w warunkach grawitacji. Ponadto, jej dyndające, bezużyteczne nogi stawały się ciężkie jak ołów i byłoby dobrze wpompować w nie trochę świeżej krwi.
— Marco? — zawołała.
Kung leciał nieco dalej, wciąż pogrążony w samokrytycznych rozmyślaniach.
W słuchawce rozległo się westchnienie.
— Nie odpowiem ci sensownie, ale nie dostrzegam zagrożenia.
Wyspa była mała i najwyraźniej pływająca. Pokrywały ją wyschnięte wodorosty, zaś ogniska na szczycie palono tak często, że miejsce to było prawie czarne.
Pierwsza wylądowała Kin. Osłabione kolana ugięły się pod ciężarem. Spomiędzy zielska tuż przed jej twarzą wypełzł krab.
Srebrna opadła delikatnie i natychmiast zaczęła ściągać linę z autokuchnią. Po chwili Kin usiadła, rozmasowując nogi, zaś Shandyjka zaczęła kręcić się dookoła, rwąc wodorosty i wciskając je w maszynę. Normalnie kuchnia pobiera potrzebne molekuły wprost z powietrza, lecz najwyraźniej Srebrna miała ogromny apetyt.
Wreszcie poklepała Kin po ramieniu i podała jej kubek z kawą. Sobie zostawiła półmisek z czymś czerwonym. Może syntetyczny Shandyjczyk?
— A gdzie Marco? — Kin rozejrzała się.
Srebrna przełknęła kęs i wskazała na niebo.
— Wyłączył radio. Ma problemy z samym sobą.
— Gadanie — odparła Kin. — Po prostu chciałby być człowiekiem choć wie, że jest Kungiem. Zawsze, gdy zachowa się jak Kung, jest mu wstyd.
— Wszyscy Kungowie i ludzie to wariaci — stwierdziła Srebrna melancholijnie. — A ten jest największym. Jakby sobie to wszystko przemyślał, doszedłby do wniosku, że to logiczny bezsens.
— Naturalnie — odparła Kin znużonym głosem. — Wiadomo, że fizycznie nie jest człowiekiem, ale oni wierzą, że o rasie każdej istoty decyduje miejsce urodzenia… — przerwała. Srebrna uśmiechała się, kiwając głową z aprobatą.
— Mów dalej — powiedziała. — Dochodzisz do sedna. Kungowie sądzą, że w trakcie narodzin w dziecko wchodzi najbliższa uwolniona dusza. Jednakże ludzie w to nie wierzą, prawda? Ergo, jest Kungiem duszą i ciałem.