W uchu Kin rozległo się sapnięcie. Może Marco nawet chciał wyłączyć nadajnik, ale jak każdy cierpiący na paranoję Kung nie zrobiłby tego przenigdy. Kin spojrzała w niebo na odległy punkcik, zaś Srebrna bezgłośnie poruszyła wargami — „ignoruj go”.
— Przypuszczam, że te ogniska palili ludzie Leiva — mruknęła Kin niewyraźnie. — To pewnie jakiś szlak handlowy.
— Tak. Zauważyłaś, że morze jest teraz jakieś inne?
Zauważyła.
Miliardy ton wody przelewające się przez krawędź dysku musiały jakoś powracać. Zakładając, że jego twórcy nie używali magii, gdzieś musiało siedzieć molekularne sito podłączone do — tu Kin skrzywiła się — przekaźnika materii. Wodę pompowano z powrotem przez odbiorniki przyczepione do dna. Proste. Tyle że coś szwankowało.
Przez ostatnie półtora dnia przelatywali ponad obszarami niezwykle wzburzonymi. Najwyraźniej przesyłano za dużo wody naraz albo pozostało jedynie kilka działających odbiorników, które musiały pracować na zwiększonych obrotach.
— Ciągle zapominam, że to tylko ogromna maszyneria — powiedziała.
— Chyba jesteś zbyt surowa dla budowniczych dysku — odparła Srebrna. — Poza, oczywiście, możliwością zupełnej awarii, życie tutaj nie jest aż tak złe. Nauka też może się rozwijać.
— Pewnie. Tyle że bezsensowna. Nauka powinna wyjaśniać tajemnice całego wszechświata, a tutejsza badałaby jedynie ten krążek. Zamknięta w sobie, pogrążona w stagnacji. Spróbuj wyobrazić sobie astronoma! Ten Świat jest dobry tylko dla religii.
Srebrna wystukała nową miseczkę goo. Gdy odwróciła głowę, Kin zdejmowała skafander.
— Myślisz, że to rozsądne?
— Prawie na pewno nie — odparła Kin, łapiąc równowagę na ruchomej powierzchni. — Ale nie zamierzam pocić się w tym cholerstwie przez cały dzień. Dużo bym zapłaciła za gorącą kąpiel.
Ruszyła nago w kierunku wody, lecz nagle stanęła, kiedy następny przechył wyspy usunął jej kamień spod stopy.
Wyspy?
Marco runął na dół, wrzeszcząc coś po kungijsku. Nogi Kin obmyła gwałtowna fala, a gdy ta odwróciła się, następna, już po pas, przewróciła ją. Przez wodny pył dostrzegła, jak Srebrna razem z autokuchnią podskoczyły do góry.
Zimna masa wody przetoczyła ją na bok. Wpadła w zieloną, zapychającą uszy masę, ostatkiem sił chwytając materiał skafandra. Ciężar pasa odrzutowego pociągnął ją w toń.
Woda dookoła zawrzała. To Marco zanurkował. Zanim wreszcie uniosła się do góry, przeżyła chwilę grozy.
Srebrna już czekała. Gdy tylko ujrzała pas z desperacko uczepioną sylwetką, podfrunęła bliżej. Jednocześnie Kung wyskoczył na powierzchnię, rozbryzgując wodę na wszystkie strony.
— Nie! — krzyknął. — Do góry! Lećcie do góry! Jesteśmy za nisko!
Dwieście metrów wyżej rozpoczęli ponurą pantomimę. Srebrna trzymała Kin za ręce, a Marco nakładał skafander. Najpierw wepchnęli ją w dolną część, potem zgrabiałe ręce wcisnęli do rękawów. Włączyło się ogrzewanie. Gdy mogła już coś z siebie wydusić, wnętrze kombinezonu przypominało turecką łaźnię.
— Dzięki, Marco — szepnęła. — Wiesz, że nie byłabym na tyle mądra, żeby włączyć…
— Popatrzcie na dół — przerwał jej Kung.
Spojrzeli.
Pod roziskrzoną powierzchnią wody przesunął się cień monstrualnego żółwia, wielkiego jak wyspa, o głowie wielkości domu. Kiedy tak patrzyli, bestia leniwie machnęła płetwami i zniknęła w odmętach.
— Zauważyłem, jak się budzi — powiedział Marco. — Myślałem, że jego łapy to mielizny, i wtedy jedna poruszyła się. Na pewno robi z nich użytek i żywi się tymi nieszczęśnikami, którzy rozpalają na nim ogniska.
— Miał ze sto metrów — zdumiała się Srebrna. — Niesamowite. Czy coś takiego istnieje na Ziemi, Kin?
— Nie — odparła Kin, szczękając zębami.
— No, dość tej naukowej gadaniny — stwierdził Marco.
— Musimy dostać się na najbliższy kontynent. Srebrna, popatrz w tamtym kierunku, trochę na prawo i na środek. Widzę jakąś kropkę.
Shandyjka przekręciła skafander.
— To ptak — oznajmiła.
— Czarny. Możliwe, że kruk.
— Znaczy, że ląd niedaleko — ucieszył się Marco. — Bałem się, że to smok.
Ustawili pasy na ciąg poziomy i pomknęli przed siebie. Kung wysunął się do przodu, tak że uformowali trójkąt. Kin posłusznie zwolniła, Shandyjka zrobiła to samo. Marco objął dowództwo.
Po jakimś czasie poszybował do góry, obie panie poszły jego śladem.
Pod nimi dysk rozpostarł się w całej swej krasie. Lecąc niżej Kin miała jeszcze wrażenie, że byli na planecie, lecz teraz kosmiczny krążek ukazał swoje prawdziwe oblicze — obłędnej mapy, projektu jakiegoś szaleńca.
Widok przesłaniały jedynie chmury i gęste powietrze. Hen w oddali majaczyła ciemna linia — krawędź świata. Dalej była już tylko biała kipiel. Wodospad. Oceanospad, otulający dysk niczym wąż.
Gdzieś przy brzegach Afryki tworzył się huragan. Kin wzleciała wyżej i z fascynacją patrzyła na zmrożoną spiralę chmur.
Oglądała z góry wiele światów, ale ten był inny. Ogromny. Przyzwyczajona do wielkich rozmiarów wiedziała, że zaciszny, dziwny światek mógł sprawiać wrażenie małego. Gdy się jednak na niego spojrzało z wysokości kilkuset kilometrów, ukazywał się olbrzymi, prawdziwy. Świetlne lata próżni były przy nim niewielkie i bez znaczenia. Można się było na niego tak gapić…
— Popatrzcie na te wielkie wiry — zawołał Marco.
— Kin uważa, że to ma coś wspólnego z przesyłaniem wody — odparła Srebrna.
— To logiczne. Zaczynam podziwiać ludzi, którzy przemierzają te oceany małymi łodziami, bez wsparcia z powietrza.
— Jak się tak patrzy z tej wysokości — mruknęła Srebrna — to strach postawić na nim stopę. Jest taki cienki, sztuczny. Właściwie my, mieszkańcy Shand nie cierpimy na zawroty głowy, ale teraz zaczynam pojmować, czym, one są.
Marco pokiwał głową.
— Właśnie. Mam takie mrowienie w kostkch, jakbym stał na kładce na wysokości stu pięter.
— Chyba rozumiem, co Kin miała na myśli, kiedy pisała o tym, że Wrzecionowaci chcieli mieć pod sobą wiele tysięcy kilometrów planety — zauważyła Srebrna. — To jakby psychiczna kotwica. Podświadomość boi się spadania na dno wszechświata. Czy to, co teraz czujemy, podobne jest do wrażeń Wrzecionowatych?
— Podobno pomogli nam w rozwoju, więc jest to możliwe. Co ty o tym sądzisz, Kin? Kin!
— Hę? Co takiego?
— Czy ty w ogóle słuchasz?
— Wybaczcie, podziwiałam widoki. Srebrna, co to za smuga tam w dole? W samym środku Europy?
— Widzę. To tam, jak sądzę, spadł nasz statek.
Spojrzeli wszyscy. Z tej odległości dym był jedynie cienką nicią.
— Wygląda to na region raczej niezamieszkały — stwierdziła Srebrna z ulgą w głosie.
— Teraz na pewno — odparła Kin ponuro.
Kilka kilometrów niżej, kruk, niewidoczny dla trójki, lecący ile tchu w piersiach, spojrzał na ślad dymu. Za jego oczami coś szczęknęło.
Księżyc wzeszedł nieco czerwonawy i przygaszony, choć była pełnia. Oświetlił umykający w dole, przeważnie leśny krajobraz. Tu i ówdzie pasma uprawnej ziemi oraz nieliczne, pomarańczowe światełka zdradzały osady.
Gdy skończyły się lasy, Marco zawołał, by się zatrzymały.
— Wylądujmy — jęknęła Kin zmęczonym głosem.