Выбрать главу

— Najpierw trzeba się rozejrzeć.

— Teren pod nami wygląda na bezpieczny.

Najpierw wylądowała Srebrna, dzięki słusznemu założeniu, że ewentualne zwierzęta zaatakują ją niechętnie. Wyłączyła skafander, odpięła hełm i w milczeniu stała przez chwilę, z rozszerzonymi nozdrzami. Po minucie obróciła głowę, wciąż węsząc.

— W porządku — stwierdziła wreszcie. — Czuję wilki, ale zapach jest stary. Półtora kilometra w stronę osi żerują dziki, a w rzece jakieś dwa i pół kilometra w kierunku krawędzi są chyba bobry. Ani śladu ludzi. — Znów wciągnęła powietrze. — Jest jeszcze coś, ale nie znam tego zapachu. Dziwny. Jakby owady.

Mimo tej niepewności wylądowali. Kin wprawdzie już przysypiała w swoim skafandrze, ale udało jej się skupić na tyle, by przed zderzeniem z pagórkiem wyłączyć pas. Opadła na ziemię i natychmiast z ulgą zanurzyła się w pachnącej trawie.

Obudziła się, gdy Marco delikatnie wsuwał w jej dłonie miskę zupy. On i Srebrna rozpalili ognisko. Pomarańczowe płomienie strzelały wysoko, oświetlając liście pobliskich drzew i otaczając obozowisko kręgiem ciepłego blasku. Pokrywa autokuchni lśniła.

— Sam wiem najlepiej, że to niebezpieczne — stwierdził Kung, widząc niedowierzanie w jej oczach. — Lecz jestem na tyle człowiekiem, że mogę powiedzieć — do diabła z tym. Srebrna stoi na warcie pierwsza. Potem ty. Jeszcze trochę pośpij.

— Dzięki. Słuchaj, jeśli chodzi o tę pływającą wyspę…

— Nie wracajmy już do tego. Teraz będziemy lecieć nad lądem.

— Możemy niczego nie znaleźć.

— Oczywiście. Ale czymże jest życie, jeśli nie podróżą do Centrum?

— Bardziej martwią mnie zasilacze, pasów. Myślisz, że wystarczy im mocy?

— Nie wiem. Ale przynajmniej mają wbudowany system zabezpieczający przed upadkiem. Jeśli moc będzie spadać, łagodnie posadzą nas na ziemi.

— Albo na morzu.

— Słusznie. Wiem, co cię niepokoi. Że to wszystko sprawka Kompanii. Tylko po co mieliby to robić?

— Bo mogą.

— Nie rozumiem.

— Wiem. Teoretycznie jesteśmy w stanie zbudować smoki, wyhodować ludzi czy odtworzyć wymarłe gatunki wielorybów, ale nie robimy tego, bo są pewne zasady. Jest to jednak możliwe. Posiadamy wiedzę i umiejętności potrzebne do zbudowania takiego dysku, lecz w znanej przestrzeni nikt nie ośmieliłby się tego zrobić. Tu, poza nią, to co innego.

Marco spojrzał na nią smutnym wzrokiem.

— Srebrna przekonała mnie — mruknął. — Zachowuję się rozsądnie, więc jestem Kungiem. Dobrze, że nie człowiekiem.

Skończyła jeść zupę i położyła się. Czuła sytość i ciepło. Obok Marco zwinął się w kłębek, z czterema mieczami wikingów w dłoniach. Srebrna siedziała nieruchomo na wzgórku. Kin pomyślała, że to uspokajający widok. Dopóki kuchnia działa.

* * *

Nie miała snów.

Srebrna obudziła ją przed północą. Ziewnęła i stękając wstała.

— Wydarzyło się cokolwiek? — mruknęła.

Srebrna zastanowiła się.

— Chyba godzinę temu pohukiwała sowa, pojawiły się też nietoperze. Poza tym całkiem spokojnie.

Shandyjka zaległa na ziemi. Po kilku minutach głośne chrapanie dawało Kin do zrozumienia, że może liczyć wyłącznie na siebie.

Księżyc wisiał wysoko, lecz wciąż płonął na czerwono. Gwiazdy za to świeciły intensywnym blaskiem, który zwykle pojawia się w środku nocy. Ciężka od rosy trawa zaszeleściła pod jej stopami.

Nawet teraz na krawędzi nieba jarzyła się zielonkawa poświata oznaczająca granicę dysku. Obok jej twarzy grasowały ćmy, pachniało tymiankiem.

W pewnej chwili wydawało jej się, że przysnęła stojąc. Księżyc był wciąż wysoko, a zielona linia na — powiedzmy — zachodzie jaśniała słabą poświatą. Po stoku jednak niosły się dźwięki muzyki, najwyraźniej rozbrzmiewające już od jakiegoś czasu.

Wibrujące tony robiły się coraz wyższe, jakby o coś prosiły. Nie sposób było odgadnąć o co, choć Kin wydawało się że o coś, co nigdy nie istniało. Muzyka była czysta.

Resztki ogniska wyglądały jak czerwone oko pomiędzy śpiącymi. Wdrapała się na łagodne zbocze, zostawiając na wilgotnej trawie ciemne ślady. Wyobraziła sobie, że muzyka jest czymś żywym, istotą krążącą po lesie dookoła wzgórza. Powiedziała sobie, że może wrócić w każdej chwili i brnęła dalej.

Na szczycie pagórka, na omszałym kamieniu, siedział ze skrzyżowanymi nogami elf. Pochylał się nad piszczałką, najwyraźniej całkowicie pochłonięty graniem. Jego sylwetka była dobrze widoczna na tle jaśniejszego nieba.

Jakby druga Kin Arad, znajdująca się wewnątrz jej oniemiałego umysłu, biła na alarm. „To jakiś insekt! Nie słuchaj tego! Wygląda jak skrzyżowanie człowieka z chrząszczem! Popatrz na te antenki! To nie uszy!”

Muzyka nagle umilkła.

— Nie… — szepnęła.

Trójkątna główka odwróciła się. Przez moment Kin spoglądała w wąskie, błyszczące oczy, bardziej zielone niż poświata na niebie. Rozległ się syk, tupot stóp na mchu i szelest w gęstwinie. Po chwili wszystko okrył aksamit nocy.

* * *

O świcie wznieśli się ponad drzewa i znów poszybowali ku osi, zostawiając za sobą pokrętne zawirowania mgły.

Słup dymu na horyzoncie tkwił w miejscu niczym boży palec. Był tak gruby, że rzucał cień.

— Nie wiem, co o nim sądzą tubylcy, ale mnie to przeraża — stwierdziła Kin. — Powinniśmy byli unicestwić statek w kosmosie, Marco.

— To ich planeta w nas uderzyła — odburknął tamten. — Oni są za to odpowiedzialni.

Las ustąpił miejsca uprawnym polom, pociętym rzędami stogów. Daleko w dole, jakiś człowiek brnący za pługiem ciągniętym przez woły ukląkł, gdy przeleciał nad nim ich cień. Od granicy pola do grupki chałup pokrytych mchem biegła zakurzona droga, która dalej przechodziła w bród na niewielkiej rzeczce i znikała wśród drzew.

— Nie wyglądał mi na genialnego konstruktora planety, ani nawet na zwykłego technika — stwierdziła Kin.

— Raczej na przerażonego wieśniaka — mruknął Marco.

— Ktoś to jednak zbudował.

Śniadanie zjedli nad brzegiem morza, na szczycie klifu. Marco obserwował je uważnie.

— Kin, gdybyś była twórcą tego świata, jak zrobiłabyś pływy? — spytał po jakimś czasie.

— To proste. Pod spodem dysku trzeba mieć zbiornik z wodą i od czasu do czasu pompować jej trochę.

— Ten przypływ jest cholernie wysoki. Tam na dole są na wpół zatopione drzewa… A ty co wyprawiasz? Coś cię gryzie?

— Owszem. Marzę o miłej, gorącej kąpieli. Z mydłem! O Grenlandii. Mam pasażerów!

Popatrzył na nią nic nie rozumiejąc. Westchnęła.

— Pchły, mój drogi! Bardzo denerwujące pasożyty. W tej chwili mam ochotę zapomnieć o nakazie ochrony wymarłych gatunków i zatłuc je wszystkie. W tym paskudnym skafandrze nie można się nawet porządnie podrapać.

— Też by mi się przydała odrobina higieny — chrząknęła Srebrna.

W końcu Marco zgodził się na przedłużenie postoju, zwłaszcza że Kin zagroziła, iż wyląduje przy pierwszej chałupie wyglądającej na karczmę.

— Zbliżamy się do Germanii. To niezbyt ciekawe miejsce — stwierdziła później Srebrna, gdy lecieli już nad morzem.

— Dlaczego? — spytał Marco.

— To jedno wielkie pole bitwy. Duńczycy idący na południe spotykają Węgrów zmierzających na zachód i Turków podążających we wszystkich kierunkach naraz. Do tego potyczki lokalne. Tutaj wszyscy walczą ze wszystkimi. Przynajmniej tak to wyglądało na Ziemi.