Выбрать главу

— Czy ktoś dysponował lotnictwem?

— Technika była wtedy pry…

— Żartowałem.

Kin podrapała się i popatrzyła ponuro na dół. Naraz odniosła wrażenie, że widzi łódź przewróconą do góry dnem, dryfującą na falach. Lecieli jednak zbyt szybko, by mogła się jej przyjrzeć. Za to pierwsza dostrzegła wodną rozetę.

Z góry wyglądała jak kwiat o zielonych płatkach z białymi krawędziami, wykwitającymi ponad poziom morza. Schodząc niżej ujrzeli jednak masy wody, co kilka sekund pchane od dołu ku powierzchni, by z hukiem przewalać się dookoła ogromnymi falami.

— Pompa do robienia pływów! — zawołał Marco i pomknął dalej.

Potem przelecieli nad szeroką plażą, przecięli szachownicę pól i lasów, aż wreszcie dotarli do jakiegoś miasta. Małego, sennego, ale miasta.

— Poznaję twierdzę — oznajmił Marco, wskazując na kwadratowy, kamienny budynek sterczący pomiędzy ukośnymi dachami. — Ale co to za drewniana konstrukcja?

— Może to wielki, podgrzewany basen — zaciekawiła się Kin. — Nie patrz tak na mnie, Remianie mieli łaźnie.

— Romanie — sprostowała Srebrna. Marco mruknął coś niewyraźnie i ruszył z kopyta.

— Skąd ten pośpiech? — zdziwiła się Kin.

— Stąd — wskazał na słup dymu. Musiała mu przyznać, że sprawiał wrażenie. Nawet z tej odległości.

— Srebrna twierdzi, że tutejsi są w stanie zachowywać się jak oszalały motłoch. Jak myślisz, do czego są zdolni, gdy zobaczą go na niebie?

Wylądowali w lesie, daleko za miastem, nad brzegiem kryształowo czystego strumienia.

Kiedy tylko stanęli na ziemi, Kin natychmiast zrzuciła skafander i podczas gdy Srebrna rozgrzebywała piasek, wydała autokuchni jedno z najmniej skomplikowanych poleceń. Wypływająca z podajnika gorąca woda wkrótce zapełniła wykopaną dziurę. Zanurzyła się w niej z rozkoszą.

Marco natomiast przemierzył brzeg niespokojnym krokiem i zniknął gdzieś na zalesionym zboczu pagórka. Po chwili zbiegł w pośpiechu.

— Musimy się stąd zabierać! Tam jest droga!

Srebrna spojrzała na Kin, wzruszyła ramionami i poczłapała pod górę. Kiedy wróciła, wyglądała na zamyśloną.

— Wprawdzie wyczuwam odległy, ludzki zapach, ale to zwykły leśny trakt, nic więcej. Do tego zarośnięty.

Spojrzały na Marco.

— Używają go ludzie — powiedział. — Mogą mieć broń.

— Co najwyżej topory — stwierdziła Kin. — Poza tym chronią nas przesądy. Na Kung są lasy, prawda?

— Chyba tak.

— No to jak zachowa się prosty Kung, który spotka w lesie przerażające stworzenia?

— Rzuci się na nie i zaszlachtuje.

Przygryzła wargę.

— Zapewne tak. Ale ludzie są inni, tak że nie martw się.

Kazała kuchni wyprodukować mydło a potem zrobiła pranie. Srebrna natomiast powędrowała w dół strumienia, gdzie z rozkoszą zagłębiła się w lodowatym nurcie. Marco odpoczywał, mocząc w wodzie szerokie stopy.

Nagle coś się w niej poruszyło. Syknął ostro, skoczył do góry i już stał gotowy do walki. Kin spojrzała z szeroko otwartymi oczyma, potem wyciągnęła rękę i chwyciła małą, żółtą żabkę.

Pokazała mu ją bez słowa. Zaczerwienił się. Kin nie wytrzymała i wybuchnęła śmiechem. Popatrzył na nią, przeniósł wzrok na obojętne stworzenie, zasyczał wściekle, po czym odwrócił się i powlókł piaszczystą mierzeją.

Kin pomyślała, że zachowała się nieuprzejmie. Kungowie nie mieli poczucia humoru, nawet ci wychowani na Ziemi. Wypuściła żabę i zagłębiła się w strumieniu.

W tym miejscu złotobrązowa rzeczka płynęła leniwie, zaś na jej powierzchni kołysały się lilie. Gdy zanurkowała, ujrzała jakiegoś chrząszcza, zamaszyście wiosłującego i umykającego przed jej ciałem. Wpłynęła pod żółtawe kwiaty, delikatnie poruszając dłońmi i stopami. Popatrzyła na rogate ślimaki i maleńkie rybki przemykające w podcieniach wodorostów niczym jaskółki wśród katedr.

Wynurzyła się pomiędzy kwiatami, otoczona woalem z pęcherzyków powietrza. Strząsnęła wodę z włosów…

Łucznicy byli wyćwiczeni znakomicie. Spojrzała na rząd zastygłych grotów i natychmiast doszła do wniosku, że lepiej nie nurkować. Wprawdzie pod wodą perspektywa zmienia się, ale i tak mogli ją trafić.

Było ich ośmiu, ubranych byle jak, w przypadkowe fragmenty zbroi i kolczug. Spod dopasowanych hełmów łypały na nią nieruchome, niebieskie oczy. Ani jeden nie mrugnął.

W uchu zatrzeszczał słaby głos.

— …i nie zrób jakiegoś głupstwa. Zbyt duże ryzyko. Musimy załatwić to delikatnie.

Rozejrzała się powoli. W dole strumienia dostrzegła jedynie kępy trawy i gęste krzewy.

— To miłe, że używasz liczby mnogiej — powiedziała głośno.

— Po prostu nie gap się zbytnio na ten wielki krzak z czerwonymi kwiatkami — ciągnął Marco.

Zanim zdążyła odpowiedzieć, jakiś mężczyzna rozepchnął łuczników, stanął na przedzie i uśmiechnął się do niej.

Był niski, szeroki jak ściana, i nawet jego skóra miała kolor cegły. Na twarz opadała mu strzecha włosów tak samo jasnych jak wąsy, zaś oczy lśniły blaskiem, który uświadomił jej, że inteligencja niekoniecznie zaczyna się wraz z nastaniem rewolucji przemysłowej.

Nosił wysokie sztylpy, przepasaną tunikę opadającą do kolan i czerwoną pelerynę. Ubranie wyglądało tak, jakby w nim sypiał. Kościstą dłoń opierał na rękojeści na wpół wysuniętego miecza.

Kin odwzajemniła uśmiech.

Mężczyzna jednak zakończył wzajemne przymilanie się, ukląkł i wyciągnął rękę. Pierścienie na brudnych palcach błysnęły tak, jakby chciały dać do zrozumienia, że kiedyś należały do kogoś innego.

Przyjęła dłoń z takim wdziękiem, na jaki tylko było ją stać, i wdrapała się na brzeg. Pozostali mężczyźni jęknęli. Obdarzyła ich uśmiechem tak promiennym, że aż cofnęli się z niepokojem w oczach. Strąciła z włosów kwiat lilii.

Przywódca o ceglastej twarzy obrzucił ją taksującym spojrzeniem i powiedział coś, co wywołało ogólny rechot.

— Włącz odbiornik — zabrzęczało jej w uchu. — Jeśli mówi po łacinie, może Srebrna przetłumaczy.

— Tego nie musi tłumaczyć — odparła, racząc patrzących uśmiechem jak z reklamy pasty do zębów. Ceglasta Twarz skinął głową i jeden z mężczyzn pośpiesznie usunął się z jej drogi.

Wokół autokuchni stało ich trzech. Dwaj nosili ciężkie, szare habity, zaś trzeci, dużo młodszy, ubrany był w coś jaskrawego i najwyraźniej niepraktycznego. Gdy podeszła, odsunęli się od maszyny z minami winowajców. Młodzieniec coś powiedział, po czym wyjął zza pazuchy jakiś amulet i na sztywnych nogach ruszył ku niej, trzymając go przed sobą niczym broń. Jego oczy błyszczały, czoło miał zroszone potem.

Stanął przed nią, patrząc nieruchomo przed siebie. Wyczuła, że pozostali na coś czekają.

Wyciągnęła dłoń i delikatnie ujęła amulet.

Od strony odzianych w habity dobiegło ją westchnienie. Z tyłu Ceglasta Twarz wybuchnął gwałtownym śmiechem. Młodzian wciąż gapił się na nią, bezgłośnie poruszając wargami. Uprzejmym wzrokiem spojrzała na przedmiot w jej rękach. Był to drewniany krzyżyk z czymś, co w pierwszej chwili wzięła za sylwetkę akrobaty. Po chwili zwróciła amulet równie delikatnie. Tamten chwycił go, rozejrzał się po polanie i pognał w górę zbocza, w stronę traktu.

Kiedy dwaj pozostali zaczęli podążać za nim, zobaczyła wreszcie, co robili. W otworze autokuchni tkwił miecz.

— Oni psują kuchnię — syknęła.

— W porządku. Gdy zawołam „padnij”, to padaj. Padnij!

Coś przeleciało ponad jej głową i uderzyło jednego między oczy. Ten westchnął tylko i runął jak długi.