Выбрать главу

— OCZYWIŚCIE, GŁUPIA SUKO. LECZ JEST TO TRUDNE. JESTEŚ Z TEGO ŚWIATA I JEDNOCZEŚNIE NIE JESTEŚ. NIE NALEŻYSZ TEŻ DO STOWARZYSZENIA POTĘPIONYCH, CHOĆ MODLĄCY SIĘ UWIĘZILI CIĘ.

— Niech mówi — mruknęła Srebrna.

— Christerowie uważają mnie za wodnego elfa — powiedziała.

— ELFY NIE UMIEJĄ MÓWIĆ I JAK WSZYSCY WIEDZĄ, MAJĄ NISKI POZIOM INTELIGENCJI. TEN TUTAJ TEŻ.

Sphandor rozciągnął się i paznokciem u stopy uderzył stworzonko, które jęknęło żałośnie.

— Jest ranny — powiedziała Kin. — Czy możemy mu pomóc?

— PO CO? ON SAM NIE BARDZO WIE, ŻE ŻYJE. ELFY I MUCHY TO PRAWIE TO SAMO. TY UWAŻASZ, ŻE PIĘKNIE GRAJĄ, ALE ICH MUZYKA JEST JAK CYKANIE ŚWIERSZCZY — BEZMYŚLNA. — DOMYŚLAM SIĘ, ŻE TY MASZ COŚ WSPÓLNEGO Z EKSPLOZJĄ, KTÓRA STRĄCIŁA MNIE Z POWIETRZA TRZY DNI TEMU.

— Och, tak — pośpieszyła Kin. — Widzisz, mieliśmy latający rydwan, który…

— GWIAZDOLOT O MASIE TRZECH TYSIĘCY TON — zgodził się Sphandor. — UDERZAJĄCY Z PRĘDKOŚCIĄ 640 KILOMETRÓW NA GODZINĘ.

— Czy ty rozumiesz, co te słowa znaczą?

— NIE. BYŁY NA SAMYM WIERZCHU TWOJEGO UMYSŁU. FALA UDERZENIOWA STRĄCIŁA MNIE I WPADŁEM W RĘCE JAKICHŚ CHRISTERÓW. OCKNĄŁEM SIĘ ZWIĄZANY I NIE MOGŁEM ODLECIEĆ. GDYBYM BYŁ WOLNY, POWYRYWAŁBYM IM USZY.

Na pewno został wyhodowany, pomyślała. Takie coś nie mogło być efektem naturalnej ewolucji. Jeśli jego skrzydła były sprawne, musiał mieć kości jak u ptaka i być bardzo lekki. Chciałaby zadać mu parę pytań, ale to później.

— Chcę stąd uciec — powiedziała. — Srebrna? — w słuchawce panowała cisza.

— JA RÓWNIEŻ. NIESTETY, JEST TO NIEMOŻLIWE. JUTRO BĘDZIEMY SĄDZENI PRZEZ BISKUPA. Z PEWNOŚCIĄ CZEKA MNIE EGZEKUCJA.

— Będą tracić czas na sądy, kiedy wiedzą, że ich bóg przybywa?

— TO NAJLEPSZY MOMENT, ŻEBY DOPILNOWAĆ TEGO, CO UWAŻAJĄ ZA JEGO INTERES, KIN ARAD.

— Za co cię zabiją?

— JA JESTEM SPHANDOR! ZSYŁAM ARTRETYZM, BÓLE KOŚCI I ZIMNICE SZYI. RZUCAM ZŁE UROKI NA PLONY I POWODUJĘ PORONIENIA U KRÓW. MÓWIĄ TEŻ, ŻE ZATRUWAM STRUMIENIE I CISKAM KULISTYMI PIORUNAMI.

— Robisz to wszystko?

— TAK SĄDZĘ. A PRZYNAJMNIEJ STARAM SIĘ.

Kin spojrzała w kierunku ogniska. Mężczyźni porozchodzili się i widziała jedynie ciemne kształty na tle ostatnich przebłysków zachodzącego słońca. Obserwowali niebo.

— MYŚLĄ, ŻE MOI BRACIA BĘDĄ CHCIELI MNIE WYRATOWAĆ — stwierdził Sphandor. — MAŁE SZANSE.

Na dziedziniec wszedł duchowny niosąc tacę z jedzeniem. Kin spojrzała na niego bezwiednie.

Jeden ze strażników podszedł i wziął kolację. Gdy kapłan stanął zwrócony do niej plecami, nagle ujrzała, jak wartownik sztywnieje, wypuszcza z rąk miskę i osuwa się na ziemię. Spod sutanny wynurzyła się trzecia ręka, trzymająca miecz.

Kilku podbiegło, słysząc zagniewany głos księdza i otoczyli leżącego.

Wtem zakotłowało się.

Dwóch mężczyzn fiknęło do tyłu, zaś dwóch następnych, próbujących uciekać, runęło jednocześnie na ziemię z nożami w plecach.

Chichocząc jak hiena Marco runął z gołymi rękami na pozostałych. Wykorzystując zaskoczenie, w ciągu kilku sekund jego kungijskie digitsju dokonało koszmarnego spustoszenia, Strzały łuczników śmigały dookoła. Sphandor zarechotał.

Z okrzykiem bojowym Kungów na ustach, Marco ruszył na najbliższego strzelca. Jego ciało lśniło w płomieniach. Jęknęła cięciwa i strzała utkwiła głęboko w piersi. Kung zachwiał się, ale nadal parł do przodu. Łucznik wciąż gapił się bezmyślnie, gdy dwie dłonie chwyciły go za gardło, a dwie inne uniosły w górę i zgięły w pół, gruchocząc mu kości.

Pozostali przy życiu jak jeden mąż rzucili swoją broń i w popłochu pognali do wyjścia.

— Marco! — wrzasnęła Kin. — Klucze! Znajdź klucze!

Tamten popatrzył na nią bezmyślnie i podniósł głowę do góry. Z ciemności opadło na ziemię białe cielsko, ciągnące za sobą znajomy kształt autokuchni.

Srebrna wylądowała z niezwykłą lekkością. Marco wyrwał z piersi strzałę i spojrzał na nią tępym wzrokiem.

— SPRYTNE — odezwał się zaciekawiony Sphandor.

Shandyjka przyjrzała się celom.

— Nie lubię niszczyć czyjejś własności — stwierdziła — ale szybkość jest teraz szalenie istotna.

Cofnęła się kilka kroków i z rozpędu naparła na kraty.

Kiedy Kin przeskakiwała żelazne resztki, Shandyjka ruchem głowy wskazała na Sphandora.

— A co z tym? — spytała.

— BŁAGAM — odezwał się tamten.

— Wypuść go — powiedziała Kin, łapiąc skafander i zapinając pas. — Byłoby cudownie, gdyby w tej chwili rozsiał wokół morowe powietrze, czy cokolwiek on tam rozsiewa.

— Robi coś takiego? — zdziwiła się Srebrna. — Starożytni uważali, że to demony roznoszą choroby.

— Ten jest jak ruchoma strefa nieszczęść — mruknęła Kin.

— No to chyba wypuszczenie go nie jest zbyt rozsądne.

— Może nam wiele powiedzieć. Jeśli masz skrupuły, to pamiętaj, że Marco właśnie zatłukł pół tuzina ludzi, a ty brałaś udział w maltretowaniu obiektów.

Srebrna zastanowiła się.

— To prawda — odparła i rozerwała kraty jednym ciosem. — Skoro już nas uznano za złych, bądźmy nimi.

Marco zrobił krok naprzód i z dwoma nożami gotowymi do rzutu czekał, aż potwór wylezie przez dziurę. Wokół jego rany rozlała się różowa plama. Czy ulżyłoby to martwemu łucznikowi, gdyby wiedział, że podczas bitewnej furii organy Kunga są praktycznie skąpane w regenerujących je enzymach? Widok walczącego byłby dla ziemianina ciężki do zniesienia, zwłaszcza że jego ranne ciało zrasta się niczym rozgrzany wosk.

— Nie ufam tej kreaturze. Zwiąż go.

Srebrna szybkim ruchem chwyciła Sphandora za ogon, drugą ręką odwiązując trochę liny i robiąc supeł wokół jego szyi. Stwór zaskrzeczał jękliwie.

— GDZIE TY JESTEŚ, SOIGNATORIE, UNSORE, DILAPIDATORE… — zaczął.

— Zamknij się — poradził mu Marco, biorąc od Srebrnej drugi koniec kabla. — Wszyscy gotowi? Ci ludzie niedługo zapanują nad swoim strachem.

Szybko wzbili się do góry. Marco zawisł pięćdziesiąt metrów nad ziemią i spojrzał w dół na potwora, który był teraz wysokim cieniem, oświetlonym blaskiem księżyca. Stworzenie rozpostarło skrzydła.

— ŻEBY POLECIEĆ POTRZEBUJĘ ROZBIEGU.

Marco huśtał się w powietrzu, podczas gdy tamten gnał przez dziedziniec, bijąc skrzydłami. W połowie drogi machnął tak silnie, że wzbił tuman kurzu, po czym tłukąc zamaszyście zawisł przez chwilę nad ziemią, aż wreszcie wzniósł się ciężko jak gigantyczna czapla.

Gdy po stu metrach zrównał się z nimi, złapał kawał liny w swe szpony.

— ŻEGNAJCIE, GŁUPCY! — huknął i szarpnął. Na jego twarzy pojawił się jednak wyraz głębokiej konsternacji.

Marco wciąż wisiał nieruchomo na pełnej mocy stabilizatorów. Gdy zwijał linę, nie ruszyłaby go żadna ilość szamoczących się skrzydeł. Kiedy wreszcie rogaty łeb znalazł się zaledwie kilka metrów od niego, szepnął.

— Podobno czytasz w myślach…

— TYLKO W TYCH NA WIERZCHU, PROSZĘ PANA.

— No to przeczytaj moje.

Po sekundzie twarz Spharidora zmieniła się w maskę przerażenia.

Z potworem na linie poruszali się powoli, gdyż jego wielkie skrzydła działały jak hamulce. On sam trzymał pętlę w obu łapach i szybując chwiejnie z tyłu obrzucał ich na przemian błaganiami i przekleństwami.

Dym przestał już dominować nad niebem. Teraz sam nim był. Wiatry w wyższych warstwach atmosfery rozdmuchały go na kształt poszarpanego grzyba.