Выбрать главу

— Śmieć — mruknęła. Spróbowała zabarykadować nim schody, po chwili jednak zrezygnowała i usiadła. Z dołu nie dobiegał żaden dźwięk.

Można się tu bronić przez tygodnie, pomyślała, ale z wodą i jedzeniem. Jedzenie! Z tęsknotą pomyślała o magicznym stole, a nawet o autokuchni. Jednak nie mogłaby jeść przy Srebrnej, wiedząc, że za dwa dni, niezależnie od własnej woli, Shandyjka zmieni się w drapieżne, żarłoczne zwierzę.

— Marco? Srebrna? — wyszeptała.

Za piątym razem Kung odpowiedział.

— Kin! Gdzie jesteś?

— Jestem na… czy możemy mówić swobodnie?

— Siedzimy w zoo! Masz pojęcie? Musisz nas stąd wydostać!

— A ja na jakimś muzealnym strychu — powiedziała. — Poczekam, aż się ściemni. Gdzie dokładnie jest to zoo?

— Chyba gdzieś w pałacu. Pośpiesz się, wsadzili nas do tej samej klatki!

— A co ona teraz robi?

— Popłakuje.

— Och.

— Co?

Kin westchnęła.

— Zrobię, co się da — odpowiedziała.

Podpełzła do okna i wyjrzała na zewnątrz. Gdzieś daleko ktoś krzyczał, lecz rozgrzany dach był pusty. Na niebie dostrzegła czarną plamkę. Oko Boga, kimkolwiek On był.

Większość mieczy ledwie mogła unieść obydwiema rękami, więc nie wchodziły w rachubę.

— Mówiąc szczerze — mruknęła do siebie — jak, do cholery, wyobrażasz sobie tę wielką, bohaterską akcję ratunkową?

Z drugiej jednak strony, oczekuje się tego od ciebie. Przecież wszystkie rasy galaktyki patrzą na człowieka jak na stworzenie zasadniczo zwariowane.

Zrobiła krok do tyłu i kopnęła w stół. Stojący na nim dzban przewrócił się na blat i rozlał śmierdzące octem wino. Cienka struga pociekła na podłogę. Popatrzyła i ostrożnie postawiła go z powrotem.

Rozległ się świst.

Zaglądając do środka zobaczyła rosnący poziom ciemnego płynu. Gdy naczynie wypełniła po brzegi wirująca czerwień, chwyciła je za ucho i chlusnęła przez pomieszczenie, po czym grzmotnęła dnem dzbanka o kant stołu.

Zgrzytnęło i przez chwilę powietrze wypełniał zapach ozonu. Kawałki obwodów laminatowych potoczyły się po podłodze.

— Pięknie — powiedziała miękkim głosem. — Wspaniale. O ile nie jest to robota wróżki.

Kompania też nie wierzy w transmisję materii. Przypuśćmy jednak, że w podstawie naczynia była maleńka, jedno-funkcyjna autokuchnia, ssąca cząsteczki z najbliższego powietrza. Zdecydowała, że uwierzy we wszystko, z wyjątkiem magii.

Na dole schodów ktoś się poruszył.

Nie miała gdzie się schować. Pokój miał mnóstwo kryjówek, ale żadna nie była wystarczająco dobra. Zdjęła miecz z pobliskiego wieszaka i pomyślała, że utnie pierwszą głowę, która się pojawi.

Nie da rady. Spojrzała w górę na małą klapkę w suficie. To już lepszy pomysł obrony. Jeśli wyjdzie na dach, być może zobaczy ją kruk — o ile oznacza to coś dobrego. Tak czy owak, mogłaby poucinać im paluchy.

Podeszła do posągu konia, wspięła się na strzemię, stanęła na siodle na czubkach palców i zaczęła szarpać klapę.

Koń zadrżał. Zachwiała się i spadła okrakiem na siodło tak gwałtownie, że aż ją zatkało. Nie mogła poruszyć nogami. Z paniką w oczach spojrzała w dół. Jej stopy tkwiły w uchwytach, które wysunęły się z boków posągu i trzymały delikatnie, ale mocno.

Koń podniósł szyję, obrócił głowę i spojrzał na nią jasnymi, owadzimi oczami.

— TWOJE ŻYCZENIE JEST DLA MNIE ROZKAZEM — usłyszała głos wewnątrz umysłu.

— Do diabła!

— TE WSPÓŁRZĘDNE NIC MI NIE MÓWIĄ.

— Jesteś robotem?

Czuła pod sobą drżenie trybów.

— JESTEM WSPANIAŁYM MECHANICZNYM KONIEM AHMEDA, KSIĘCIA TREBISONDU.

Usłyszała, jak ktoś skrada się na schodach.

— Zabierz mnie stąd — syknęła.

— PROSZĘ TRZYMAĆ WODZE. PROSZĘ ZNIŻYĆ GŁOWĘ. W PRZYPADKU CHOROBY POWIETRZNEJ PROSZĘ UŻYĆ ZNAJDUJĄCEJ SIĘ PRZY SIODLE TOREBKI.

Wewnątrz zwierzęcia rozległ się głuchy szum i dudnienie pracujących tłoków. Wznieśli się i łagodnie poszybowali przez okno. Schyliła kark, by nie zaczepić o krawędź ściany. Wreszcie wierzchowiec był wolny i spokojnie pogalopował przez powietrze, szybując wysoko w miedziane niebo.

Spojrzała na miecz w swej dłoni. Był czarny jak noc i nienaturalnie lekki. Powinien wystarczyć. Nie przypuszczała, by Abu nauczył się już używać pasów, więc zapewne jedynym latającym pojazdem był dywan. Gdyby doszło do walki, wolała siedzieć na koniu.

— TWOJE NASTĘPNE ŻYCZENIE JEST DLA MNIE ROZKAZEM.

— Najpierw powiedz mi, w jaki sposób latasz — odparła, patrząc na rozciągające się pod nią ogrody.

— SKONSTRUOWAŁ MNIE MAG ABNAZZARD. PRZEMIESZCZAM SIĘ DZIĘKI ZASTOSOWANIU SPRĘŻONEGO SILNIKA PODRZUTU MASY, CO W PUNKCIE KRYTYCZNYM WYMAGA CIĄGŁEGO WSPARCIA DŻINA ZOLAHA.

— Czy wiesz, gdzie w pałacu jest zoo?

— TAK.

— W takim razie tam wylądujemy.

— USŁYSZEĆ, ZNACZY WYKONAĆ, O PANI.

Wciąż galopując, koń zaczął schodzić w dół po spirali. Kiedy byli na wysokości dachów, przez chwilę widziała uniesione ku nim twarze. Przelecieli nad poszarpaną linią zakurzonych drzew i dotarli do szerokiej alei między rzędami niskich klatek. W zapadającym zmierzchu wyglądały ciemno i odpychająco. Rumak delikatnie dotknął ziemi, zaś kopyta płynnie przeszły w trucht po jej powierzchni. Coś uderzyło w pręty najbliższej klatki. W przelocie dostrzegła skrzydła i zęby. Całe mnóstwo zębów.

— Marco!

Jakieś stwory zaczęły wyć i prychać w cienistych zamknięciach.

— Tutaj!

Popędziła do przodu. Dostrzegła oczy Kunga wyglądające zza krat grubych niczym pnie drzew. Może nimi były.

Szarpała rygle tak długo, aż opadły z hałasem. Marco wypadł jak z procy.

— Dawaj miecz — rozkazał.

Zanim zdała sobie sprawę, że może odmówić, było za późno. Wyrwał jej z ręki.

— Nie było nic lepszego? — zasyczał. — Tępy jak zęby starca.

— Coś takiego! Mogłam odlecieć i zostawić cię tu!

Pacnął płazem w otwartą dłoń i spojrzał na nią z namysłem.

— Tak — odparł. — Mogłaś. Ten wystarczy. Dziękuję. Skąd wzięłaś tego latającego robota?

— Weszłam…

— Jak się tym lata?

— Po prostu wykonuje polecenia i… hej, złaź! Marco, nie zwracając na nią uwagi, usadowił się w siodle.

— Znasz drogę do pałacu, czworonożny robocie?

— TAK, PANIE.

— No to leć.

Zastukały kopyta i po chwili stali się malejącą plamką na niebie. Popatrzyła, aż zniknęli, po czym zajrzała, do klatki.

— Srebrna? — powiedziała łagodnie.

W mroku poruszył się jaśniejszy kształt.

— Chodź. Lepiej stąd znikać. Jak się czujesz?

Shandyjka usiadła.

— Gdzie jest Kung? — spytała grubym głosem.

— Poleciał bić złoczyńców, szaleniec.

— No to dokąd mamy iść? — dodała, gramoląc się na nogi.

— Myślę, że za nim. Masz lepszy pomysł?

— Nie. Wszyscy będą chyba zbyt zajęci, żeby zwracać na nas uwagę.

Wyszły na alejkę.

— Tu są jednorożce — stwierdziła Srebrna, wskazując palcem. — Widzieliśmy, jak je karmili. W basenie chyba trzymają syreny, dawali im ryby.

— Jak widać, Abu to urodzony kolekcjoner.

Ujrzały białą kopułę wielkości świątyni. Z bliska okazała się być jajem, w jednej trzeciej zakopanym w piasku. Z tyłu widniał niewielki otwór.