— Złożył to jakiś ptak? — zapytała Srebrna pokazując kciukiem.
— Mnie pytasz? Nie chciałabym rzucać mu okruchów. Tam jest jeszcze jedno. Nie…
To nie było jajo, lecz skorupa ładownika planetarnego sondy Terminusa. W myślach Kin ujrzała nagle starą kopię jeszcze starszego filmu oświatowego. Tam lądownik zdawał się być mniejszy niż w rzeczywistości. Po jego bokach widniały trzy głębokie rysy, jakby usiłowała go złapać jakaś wielka bestia.
Może to prawda. Jeśli ta rzecz obok była jajem, coś musiało je złożyć.
Wnętrze było kompletnie zniszczone.
— Jalo przynajmniej wylądował w pobliżu centrum — mruknęła Srebrna. Kin spojrzała na, no cóż, nazwijmy je śladami szponów. W końcu mogły nimi być.
— Nie zazdroszczę mu — odparła. — Nasz Abu jest prawdziwym entuzjastą, niczego nie wyrzuca.
Za nimi rozległ się tupot. Ujrzały dwóch obserwujących ich mężczyzn. Jeden trzymał pikę, którą łagodnie wysunął w kierunku Srebrnej.
To był błąd. Shandyjka chwyciła jej czubek, powaliła go na ziemię, następnie uniosła i podcięła ciałem nogi stojącego obok.
Natychmiast też runęła w kierunku pałacu, unosząc strzaskane drzewce jak maczugę.
Kin podążyła jej śladem. Nie miała wyjścia.
Znalazły Marco kierując się wrzaskami.
Na dziedzińcu kłębił się tłum, w którego środku szalał rozmazany kształt, otoczony ścianą mieczy. Marco walczył z pięcioma przeciwnikami naraz i najwyraźniej wygrywał.
Jeden z mężczyzn odwrócił się i widząc Srebrną skoczył ku niej z podziwu godną odwagą. Mrugnąwszy sennie okiem, machnęła na odlew pięścią i zgruchotała mu kręgosłup.
Jeden miecz cały czas śpiewał. Kin słyszała takie określenie w poezji, lecz ten robił to naprawdę. Dziwaczne elektryczne zawodzenie, przerywane cięciami i jękiem.
Marco trzymał go w daleko wyciągniętych dłoniach i niemalże przed nim uciekał. Miecz poruszał się sam, skacząc pomiędzy klingami i ciałami, bez widocznego przemieszczania się w przestrzeni. Wzdłuż krawędzi trzeszczały niebieskie płomyki.
Srebrna poczłapała do dwóch mężczyzn i zwaliła ich z nóg. Trzech innych, którzy się do niej odwrócili i zagapili, wykończył Marco.
Zostali sami, nie licząc martwych. Kung osunął się na ziemię i rzucił broń. Kin podeszła i spojrzała na ostrze. Nie zostały nawet ślady krwi. Było po prostu czarne, jak dziura we wszechświecie prowadząca do innego wymiaru.
— To jest żywe — wymamrotał Kung. — Wiem, że mnie wyśmiejecie, ale…
— Mamy tu — powiedziała Kin — zwyczajną, nietrącą klingę z elektronicznym ostrzem. Metal jest przewodnikiem. Na pewno widziałeś podobne rzeczy, na przykład miecze rzeźnicze.
Nastąpiła cisza. Marco kiwnął głową.
— Oczywiście, masz rację — odparł.
— Więc wynośmy się stąd do diabła! Rozejrzała się i pognała ku najbliższym schodom.
— A ty dokąd? — zawołał Marco.
— Znaleźć magika! — zanim ty to zrobisz, dodała w myślach. Nie można go zabić, jest jedyną szansą wydostania się stąd.
Przebiegła przez puste pomieszczenia, kierując się w górę. Krótkie schody wyglądały znajomo. Wspięła się po nich i na końcu korytarza znalazła komnatę.
Abu Ibn Infra siedział zamyślony na magicznym dywanie, obserwując ją ponad cienkimi, spiczastymi palcami. W pobliżu przykucnął na swych dłoniach Azrifel.
Rozejrzała się po pokoju. Nie było nikogo więcej.
Głos zabrał Infra.
— Czemu Twoje Potwory Zaatakowały I Wyrżnęły Moich Ludzi? — przetłumaczył Azrifel.
— Oczekiwaliśmy lepszego traktowania — odparła.
— Dlaczego Przybyłaś Z Kraju Złodziei I Kłamców Z Dwoma Zdradliwymi Demonami…
— Oni nie są demonami — przerwała ostro. — To inteligentne, żywe istoty. Po prostu należą do innych ras. A teraz przejdźmy do latającego dywanu.
— TO DEMONY.
Poczuła delikatny ciąg powietrza. Odwróciła się na czas, by dojrzeć materializację dwóch postaci.
Kungowie. Nie były to doskonałe kopie, poruszały się dziwnie, jakby ich twórca oblókł je w kształty nie znając anatomii pierwowzorów.
Abu musiał wezwać duchy, by się z nią rozprawiły, a gdzieś istniało coś, co zaobserwowało, że Kungowie są doskonałymi wojownikami.
Dodało też co nieco od siebie. Podczas walki prawdziwy Kung używa jedynie krótkiego miecza i małej tarczy, mając dwie ręce wolne na wypadek walki wręcz. Ci tutaj trzymali broń w każdej dłoni, i to w każdej inną. Jeden nawet kręcił młynka gwiazdką na łańcuchu.
Wyglądali jak kosiarki do trawy przeszkadzające sobie na wzajem.
Kin popatrzyła na twarze, martwe i bez wyrazu, i powstrzymała się od ucieczki. Musiałby biec w dół, z tym czymś za plecami.
Z nadzieją wzniosła miecz.
Szarpnął jej rękę. Ból przeszył ramię, zadzwonił o zęby. Gdy Kungopodobne postacie skoczyły, zaskrzeczał.
Wszelki ruch zwolnił. Przez różową poświatę widziała stwory sunące powoli, jakby biegły przez galaretę. Dźwięku nie słyszała w ogóle. Poczuła za to senny napływ nienawiści i z zainteresowaniem spojrzała na unoszące się ostrze.
Nie odczuła żadnego wstrząsu, gdy strzaskało topór, weszło w ramię, przecięło szare ciało bez krwi czy kości i rozłupało następny miecz. Odsunęła się przed pchnięciem dzidą, powolnym jak ziewnięcie ślimaka, wykonała długi, płynny skok i cięcie w kark.
Na czas wykręciła stopy, delikatnie wylądowała, okręciła się i pozwoliła ostrzu przelecieć jak kosa.
Teraz pora na trzeciego napastnika, cofającego się przez czerwoną mgłę. Miecz runął do przodu. Skoczyła za nim czując, jak jej ciało skręca się niczym ogon komety. Uderzył prosto w pierś i tam go zostawiła.
Poleciała prosto na ścianę. Uderzyła w nią, czując delikatne iskierki. Zaczęła opadać na podłogę, odległą o kilkanaście kilometrów.
Nie miała żadnego prawa przyjąć ją tak twardo.
Czuła się tak, jakby jedna strona jej ciała była wielkim siniakiem. Mięśnie barku paliły żywym ogniem, ramię jakby przeszło przez sito.
Przez błogosławione kilka sekund mogła obserwować oszałamiające doznania obiektywnie, podziwiając własny umysł jak kalejdoskop. Nagle subiektywność powróciła, i to gwałtownie.
Z tyłu dobiegło chlaśnięcie i miękki, głuchy łomot. Odwróciwszy obolałą głowę, zobaczyła Abu rozpłaszczonego na ścianie poniżej długiej, czerwonej plamy.
Leżała tak, ciesząc się chłodem podłogi. Następnie palcami lewej ręki, która zaledwie strasznie bolała, przewędrowała ku wysuniętej dłoni maga. Rozprostowała jego palce i powoli przysunęła lampę sobie przed nos.
Nie wyglądała na nic specjalnego. Potarła powierzchnię.
— Jestem Azrifel, Niewolnik Lampy — oznajmił Demon śpiewnym głosem. — Twoje Życzenie Jest Dla Mnie Rozkazem.
— Sprowadź mi doktora — wycharczała. Demon znikł, rozległ się słaby huk.
Powrócił o całą agonię później. W jego ramionach, niezdarnie kopiąc i jęcząc, tkwił niewielki człowieczek o twarzy bladej jak papier, ubrany w czarną pelerynę.
— Co to? — zapytała.
— Johannes Angelego Z Uniwersytetu W Toledo.
Uniosła lampę i walnęła nią o płyty posadzki. Azrifel wrzasnął, mały uczony zawtórował mu i zemdlał.
— Mam na myśli lekarza, ty koniu — jęknęła. — Zabierz tego faceta z powrotem i przyprowadź właściwego doktora. To takie pudło długie na dwa i pół metra, Demonie, i ma na sobie światełka i przyciski. DOKTOR, kapujesz? Och, do diabła, nawet ludzki doktor wystarczy.