Znów uderzyła lampę. Azrifel zawył i znikł.
Tym razem trwało to dłużej. Kiedy wrócił, miał na plecach jakąś postać, trzymającą w ramionach wielkie pudło. Spojrzała mętnym wzrokiem na znajomy, zielony kombinezon internisty Centrum Medycznego Kompanii. Mężczyzna zeskoczył na ziemię, lądując zgrabnie jak ktoś mający ograniczony dostęp do zabiegów odmładzających.
Rozpoznała Jena Teremilta. W miarę jak ból narastał, jego twarz chwiała się. Dobry, stary Jen. Jakieś sto czterdzieści lat temu prawie go poślubiła. Mógłby zajść wysoko, gdyby nie zginął na Siostrze, podczas polowania na chaque.
Jego zimne palce wyciągnęły się ku niej.
Chociaż dywan z łatwością udźwignąłby ich troje — Azrifel, jak się wydawało, nic nie ważył — Marco nalegał, by koń leciał tuż obok.
— Jesteśmy gotowi? — spytał.
Słońce jeszcze nie wzeszło spod dysku, lecz perłowy blask był na tyle jasny, by oświetlić Kin i Srebrną siedzące na dywanie pośrodku chłodnego dachu.
Ramiona Kin były odrętwiałe. Zadrżała.
— Ruszajmy — mruknęła i potarła lampę. Azrifel pojawił się obok niej.
— No? — powiedział. — Co?
— A gdzie się podziało „O Pani”? — spytała ze zdziwieniem.
Marco parsknął niecierpliwie.
— No Dobra, Nie Wkurzaj Się. Takie Odzywki Były Dobre Dla Niego. Myślałem, Że Jesteście Bardziej Demokratyczni.
Przypomniała sobie lekcję dobrych manier sprzed stu dziewięćdziesięciu lat. Osoba dobrze wychowana to ktoś taki, kto zawsze mówi „dziękuję” swojemu robotowi.
— Przypuśćmy, że oddam ci tę lampę — zagadnęła.
Demon zamrugał oczami i zastanowił się. Po chwili oblizał wyschnięte wargi zielonym językiem.
— Wziąłbym Ją I Wyrzucił Za Krawędź Świata, O Pani. Wtedy Mógłbym Wreszcie Odpocząć.
— Doprowadź ten dywan do centrum świata, a oddam ci ją — powiedziała.
Azrifel uśmiechnął się szeroko.
— Widzisz tego Kunga na koniu? On ma magiczny miecz. Ja dam mu lampę. Jeśli nas zdradzisz, bez wątpienia znajdzie niejeden sposób, by ją zniszczyć.
Demon zadrżał.
— Rozumiem — odparł ponuro. — Czy Na Tym Świecie Nie Istnieje Już Zaufanie?
— Nie — odparł Marco oschle.
Dywan uniósł się i poszybował ponad ciemnym miastem. Marco mknął z tyłu na latającym koniu.
Kin popatrzyła na przesuwające się w dole domy.
Coś zagląda w nasze mózgi, pomyślała. Kiedy potrzebowałam lekarza, przysłało Azrifela z człowiekiem, o którego mi chodziło, ale nie umiało wyprodukować autodoktora. Dlaczego?
Azrifel siedział obok, Srebrna na przedzie patrzyła bezmyślnie przed siebie.
— Azrifelu — powiedziała Kin — przynieś mi, hm, przynieś w pełni wyekwipowany statek, szybszy niż światło, z napędem matrycowym i ostatnim modelem autokuchni.
Ze słuchawki dobiegł ją chichot Marco.
— Nie — odparł demon.
— Odmawiasz? Mamy twoją lampę.
Azrifel potrząsnął głową.
— To Nie Jest Odmowa. To Stwierdzenie. Ostrygi Nie Umieją Latać. Nie Mogę Przynieść Tego, Czego Chcesz. A Teraz Zniszcz Lampę, Jeśli Musisz.
— Żadnych anachronizmów — mruknął Marco. — O to chodzi, tak?
Demon przez chwilę milczał, jakby wsłuchiwał się w jakiś wewnętrzny głos. Oglądany z bliska, też wyglądał na nieco rozmazanego, niczym zdjęcie zrobione przy zbyt słabym świetle i z poruszonego aparatu.
— Żadnych Nachronizmów — zgodził się.
— Ale człowiek zwany Jalo opuścił ten świat i pojawił się dwieście lat świetlnych… o wiele, wiele mil dalej — stwierdziła Kin. — W jaki sposób?
— Nie Wiem.
— Jego statek krąży po wysokiej orbicie — zauważył Marco. — Moglibyśmy przerobić system podtrzymywania życia, wypatroszyć trochę nasz ładownik i jakoś dolecieć do domu.
— To by trwało zbyt długo!
— Niekoniecznie.
— A co z energią?
— Może by tak złączyć krawędziami tysiąc takich magicznych dywanów?
— A nawigacja?
— Na oko. Będziemy celować w sferę liczącą 50 lat świetlnych z odległości 150 lat. Żaden kłopot.
— Sprytne. Tylko co ze Srebrną?
Marco umilkł.
Wzeszło zielonkawe słońce.
Przelecieli ponad burzą piaskową o wysokości niemal kilometra. Gnała się przez wsie i miasteczka niczym zamieć z piekieł.
Marco nie mówił wiele. Srebrna milczała jak zaklęta, leżała zwinięta w kłębek i patrzyła w niebo.
Przemknęli nad portem Basry, gdzie po ulicach przewalały się deski z rozbitych statków, zaś morze systematycznie zalewało miasto.
— Na horyzoncie coś błyszczy — odezwała się wreszcie Shandyjka.
Kin nie była pewna, czy dostrzega słabą poświatę na granicy widoczności, ale po dziesięciu minutach wiedziała już, że to nie złudzenie.
Srebrna zaczęła się wiercić.
— Odejdźcie — rozkazała nagle. — Niech Kung tu przyjdzie. Z mieczem.
— Marco…
— Słyszałem. Zatrzymaj dywan. Ty możesz wziąć konia.
— Przecież wiesz, o co ona prosi!
— Oczywiście. Jeśli sprawy zaczną przybierać zły obrót, będę musiał ją zabić.
— Jak możesz mówić o tym tak spokojnie!
— Dlaczego nie? Lepsza martwa istota rozumna niż żywe zwierzę. Ja się z nią zgadzam.
— A co będzie później?
Zacisnął wargi.
— Ona przejdzie tu reinkarnację, jak sądzę. Lepszy żywy człowiek niż martwa Shan…
— Przestań tak mówić!
Poświata przeistoczyła się w wysoką kopułę wtopioną w skałę rozległej wyspy, pokrytej przeważnie czarnym piachem. Kin wydawało się, że na brzegu zauważyła resztki kilku spalonych statków.
Okrążyli ją najpierw w odległości kilometra, potem zaczęli się zbliżać. Kin zobaczyła czarny kształt opadający spiralą w dół i sadowiący się na kopule.
— Wystarczy — powiedziała Kin. — Marco, wchodzę.
Odpowiedzią Kunga był zduszony charkot. Odwróciła się w siodle.
Kilka metrów dalej Srebrna leżała na brzegu dywanu. Futro na ramieniu, gdzie ciął miecz, mokre było od pomarańczowej krwi. Trzymała Marco wpół, zaś jego dwie ręce ściskały ją za gardło. Zmagali się tak ze sobą, podczas gdy miecz między nimi wrzeszczał.
Dywan dryfował przed siebie. W przelocie Kin dostrzegła wykrzywioną twarz Shandyjki i jej ociekający śliną pysk.
Chwyciła lampę. Pojawił się Azrifel. Stanął w powietrzu i z uwagą zaczął obserwować milczących zapaśników.
— Rozdziel ich — rozkazała.
— Nie — odparł.
Marco odskoczył od Srebrnej, wykonując salto. Trzema rękoma złapał ją za ramię i przerzucił przez bark. Jego kościste nogi ugięły się jak sprężyny, natomiast Shandyjka wyleciała poza dywan.
Ale nie spadła. Zawisła pod nienaturalnym kątem w polu bezpieczeństwa, warcząc i tłukąc rękoma powietrze.
— Nie?
— Nie Ośmielę Się Podejść Bliżej Kopuły.
— Ja mam lampę, demonie.
— Wolałbym, Żebyś Jej Nie Użyła.
Zobaczyła, jak Kung unosi miecz lecz waha się. Srebrna w próżni złapała równowagę i skoczyła ku niemu.
Nagle Shandyjka, Kung i dywan zniknęli. Kin bezmyślnie patrzyła w pustkę. Poniżej huczało morze. Wokół nie było nic, oprócz fal, nieba, kopuły i dżina o końskiej twarzy, unoszącego się nad nicością.
W końcu odezwała się.