— Co się stanie, jeśli wrzucę lampę do morza? Tylko mów prawdę.
— Czasami Otrą Się O Nią Ryby Albo Kraby. Ich Pragnienia Są Proste I Łatwe Do Spełnienia.
— Co się stało z dywanem?
— Zniknął? — odparł niepewnie.
— To wiem. Dlaczego?
— Tak Dzieje Się Z Rzeczami, Które Za Bardzo Zbliżą Się Do Środka Świata.
— Nie powiedziałeś nam tego.
— Nie pytaliście.
— Dokąd one się udają?
— Dokąd? Po Prostu Znikają. To Wszystko Co Wiem.
— Zaraz dowiesz się więcej.
Wsunęła lampę do kieszeni i pognała konia. Azrifel zawył.
W tym momencie zniknęła również.
Obudziła się wśród rubinowych gwiazd, w sercu galaktyki. Dotyk informował, że leży na podłodze z gładkiego metalu, zaś inny zmysł, do tej pory jeszcze nie nazwany, że znajduje się w jakimś wnętrzu. Budynek. Może jaskinia.
Dookoła lśniły miliony punkcików światła. Rozpływały się w skomplikowane konstelacje, wspinały na niewidzialne ściany dziesiątki metrów dalej i spotykały na czerni ponad głową. Czasem wzór nagle się zmieniał i zastępował go inny, równie czerwony i przerażający. Wizja piekła stworzona przez punktystę.
Poruszyła głową.
Popłoch. Światła spłynęły ze ścian i skupiły wokół niej. Wstała i zrobiła eksperymentalny krok. Było to odpowiednie słowo. Uczepiła się go kurczowo. Bądź racjonalna. Nie wariuj.
Sądziła, że jest przygotowana na wszystko. Roboty, lasery, jajogłowi twórcy dysku w srebrnych kombinezonach, inteligentne galarety — cokolwiek. Lecz nie te światła. Wydawało się, że oświetlają jedynie same siebie.
— Zabierzcie mnie stąd — krzyknęła.
Błysk. Stała w półkolistym korytarzu, wypełnionym zapachem gorącego metalu, ozonu i smaru do maszyn. Tunel oświetlała jaskrawa linia na suficie. Wzdłuż ścian niczym węże ciągnęły się rury i kable, podłoga zasłana była istnym labiryntem szyn. Z daleka dobiegał huk i uderzenia, wszędzie brzęczała elektryczność.
Wybrała kierunek i ruszyła przed siebie, uważnie unikając wszystkiego, co mogło być pod napięciem.
Więc to jest maszynownia, powiedziała do siebie. Jestem pomiędzy trybami świata. Wszystko bez sensu. Technologia wygląda na archaiczną. Tryby i koła zębate to właściwe określenie. O rany.
Mijała właśnie zagłębienie w ścianie, kiedy coś się w niej poruszyło. Już chciała zacząć uciekać ale pomyślała, że czego się do diabła bać.
To był wielki robot o kształcie najbardziej typowym dla robotów. Jednym z manipulatorów grzebał w otworze w metalowej ścianie, na podłodze obok leżała kwadratowa płyta.
Ramię cofnęło się ze szczękiem, trzymając coś małego, czego nie mogła dokładnie zobaczyć i co zaraz zniknęło w pojemniku u boku robota. Powyżej zbiornika wysunęła się natomiast szufladka i tym razem mogła już dostrzec przedmioty spoczywające w wymoszczonym wnętrzu. Mechaniczne ramię zachwiało się niepewnie, wybrało jeden z nich i uniosło ku dziurze.
Gdy maszyna pochłonięta była swymi tajemniczymi czynnościami, skoczyła i chwyciła przedmiot z szuflady. Był wielkości jajka, z jednego końca wystawały setki bolców, zaś w środku miał filigranowe druciki, rurki i siatki.
Podobne rzeczy widziała kiedyś w muzeum. Lampa elektronowa. Coś w rodzaju prawnuka układu scalonego. Lampa skonstruowana przez kogoś, kto nigdy nie wynalazł tranzystora i kto musiał wkładać coraz więcej wysiłku w udoskonalanie istniejącej techniki.
Skojarzyło jej się to z komputerami Ehftów. Nigdy nie doszli do poziomu elektroniki, lecz potrzebowali ich dla swych skomplikowanych organizacji religijno-bankowych. Tamtejszy komputer składał się z tysiąca doskonale przeszkolonych Ehftów, z których każdy zajmował się wąskim wycinkiem matematyki. I to działało.
Ale prędzej kaktus wyrośnie jej na dłoni, niż uwierzy, że płaską Ziemię zbudowały istoty znające jedynie technikę lamp elektronowych.
Ramię wysunęło się ze ściany. Robot podniósł pokrywę i wstawił na miejsce z zaskakującą szybkością. Zanim się spostrzegła, z turkotem szedł już w głąb tunelu. Ponieważ poruszał się z prędkością piechura, podążyła za nim.
Przeżyje. Gdyby chcieli ją zabić, już by to zrobili. Będzie żyć, pod warunkiem że nie da za to głowy.
Raz minęli sześcienny automat majstrujący jakimś narzędziem w odsłoniętym układzie. Mogła to być lutownica i obwód drukowany, ale nie zatrzymała się, by sprawdzić.
Jakiś czas później dotarli do niszy w ścianie, kształtem jakby dopasowanej do konturów robota. Z tyłu znajdowało się gniazdko. Wielkolud z przesadną ostrożnością wlazł do środka, znieruchomiał i przestał szumieć. Najwyraźniej mechanik poszedł spać.
Zastanowiła się nad sytuacją. Tunele sprawiały wrażenie nieskończonych. Mogłaby kręcić się w kółko przez wiele dni, po czym umarłaby. Ale istniała alternatywa.
Wróciła do tunelu i znalazła maszynę lutującą. Wyrwanie jednego z ramion było trudne, ale udało się. Potem zaczęła tłuc nim automat tak długo, aż przestał dawać znaki życia. Na dokładkę wcisnęła wysięgnik w odsłonięty obwód, który sypnął iskrami.
Zaczęła czekać.
Kiedy po kilku minutach pojawił się półkolisty robot naprawczy, przewróciła go na grzbiet. Zamruczał z wyrzutem.
Następny miał kształt gruszki. Kropla z wieloma wypustkami jadąca wzdłuż szyny pod sufitem. Kin usiłowała strącić ją kawałkiem automatu, ale ta wycofała się pośpiesznie.
Przynajmniej odczuli jej obecność. Ktoś musi zreperować roboty reperujące roboty reperujące roboty. To tylko kwestia czasu.
Mijały godziny. Wreszcie przybyła czołgopodobna machina. Była nieco powyginana, niektóre wysięgniki miała powykręcane, brakowało kilku pokryw. Jeśli to był naczelny naprawiacz, pomyślała Kin, sam czas mógł doprowadzić go do tak opłakanego stanu.
Z drugiej strony fakt, że na pancerzu siedział Marco z garściami drutów w każdej dłoni, mógł mieć z tym coś wspólnego.
— Może tu nie ma żadnych urządzeń potrafiących zająć się ludźmi — zasugerowała Kin.
Marco mruknął niewyraźnie, nie odrywając się od pracy. Z wnętrzności robota konstruował coś dziwacznego, pomagając sobie naprawczą półkulą jako młotkiem.
— Muszą być — odparł. — Ten świat na pewno jest wypchany przejściami, szybami wentylacyjnymi i energetycznymi. Ludzie wlezą we wszystko i wszędzie. A poza tym nie zapominaj, że zostaliśmy tu sprowadzeni. To ciągłe ignorowanie naszej obecności jest wręcz nieuprzejme.
Wstał.
— Idziemy?
— Dokąd?
— Gdzie tylko są jakieś delikatne obwody. To — pomachał wyrwaną kończyną — jest pokryte izolacją. Idealne do spięć.
— A to drugie? — spytała z niepokojem w głosie.
Poszarpane wysięgniki zostały połączone w pokraczną lecz niebezpieczną klingę. Marco zważył ją w dłoni.
— Hm? Jasne, że broń.
— Spodziewasz się agresywnych robotów? — spytała zimno.
Był na tyle uczciwy, by nie spojrzeć jej w oczy.
— To dla Srebrnej — powiedział chrapliwie. — Myślisz, że znalazła coś do jedzenia? A może masz lepsze pomysły?
Poszedł wzdłuż bocznego korytarza i zawołał przez ramię.
— Tak czy siak, tunele są oświetlone. Roboty nie potrzebują świateł.
Wzruszyła ramionami. Może lutownicze potrzebują.
Choć drobne zniszczenie oświetlenia też mogło być sensownym sposobem zwrócenia na siebie uwagi. Tyle że Marco sprawiał wrażenie gotowego unicestwić cały dysk.