Z oddalenia ujrzała, jak uderza w kable. Nie było to jednak działanie mające na celu zwrócenie uwagi. Raczę pojedynek Marco kontra Wszechświat.
Co się teraz działo na powierzchni? Plaga much? Deszcz żab? Wysychanie mórz? Wymieranie ptaków dodo?
Pognała co sił. Marco otoczony dymem, tłukący solidny kawał wielkiego obwodu, wyglądał strasznie. Robił to tak zapamiętale, że przestraszyła się, iż oszalał. Albo przynajmniej wyszła na jaw cała natura Kunga.
Stanęła jak wryta, gdy ostrze przeleciało o kilka centymetrów od jej gardła.
— Chcą się bawić? — wycharczał. — Obserwować nasze reakcje? Pokażę im!
Grzmotnął żelastwem niczym maczugą. Obwód eksplodował.
— Ja im dokopię!
Kin odsunęła się, z oczami utkwionymi w ostrzu klingi. Jakiś ruch na prawo od chmury dymu przyciągnął jej uwagę. Marco zauważył ów wyraz twarzy i zawahał o ułamek sekundy za długo.
Srebrna skoczyła. Kung zrobił unik przed wiosłowatym ramionami, mogącymi zgruchotać kości, po czym zaczął okładać głowę napastnika trzema rękami naraz. Wrzasnęła i uniosła jedną stopę z wysuniętymi szponami, chcąc wyrwać mu wnętrzności. Te jednak znów zniknęły jej z oczu, razem z właścicielem. Kiedy rzucała się po podłodze, próbując dosięgnąć siedzącego na jej karku diabła, Kin dostrzegła, jak ten robi zamach dzidą.
Ostrze zakręciło płynnie, przecięło gorące powietrze niczym kosa śmierci i utkwiło głęboko w kablu energetycznym.
Rozległo się jakby buczenie szarańczy. Walczący zamarli, Srebrna wyglądała jak wielka, futrzasta piłka ze sterczącym włosami.
Kin podpełzła do przeciwdyskowej broni Marco i z całej siły wybiła wibrującą dzidę. Gdy ta odskoczyła, dwoje Obcych upadło.
Obcy, pomyślała. Nazwałam ich obcymi. A pieprzyć to. Uklękła i sprawdziła, czy żyją. W piersi Srebrnej coś się poruszało, ale gdzie były serca Marco nie miała pojęcia.
Światła ponad jej głową przygasły, pozostała słaba, pomarańczowa poświata. Za plecami usłyszała stukot dziwnych kroków. Wciąż w przysiadzie, odwróciła się i ujrzała wysoką postać.
Jedyne, co w pierwszej chwili potrafiła rozpoznać, to lecące ku sobie ostrze. Instynktownie uniosła do góry rękę, w której nadal tkwiła maczuga Marco. Kosa trzasnęła w nią mocno i rozleciała na kawałki.
Roześmiała się. Sylwetka przed nią była szkieletem w czarnym szlafroku, który krzywił się ze zdumienia na widok drewnianej rękojeści pozbawionej ostrza. Kogo Oni próbowali przestraszyć?
Trzonek kosy w białych łapach Śmierci zafalował. To w co się zmienił, przynajmniej pasowało do wieku ludobójstwa. Nawet miała czas, by się zastanowić, skąd wzięli wzór. Były tam dwa rzędy drgających zębów i silniczek.
Elektryczna piła. Sama używała takich przy oczyszczaniu nowych planet.
Śmierć postąpiła krok do przodu. Gdyby zrobiła wypad i pchnęła, Kin byłaby martwa, ale trudno jest pozbyć się odwiecznych przyzwyczajeń. Zamiast tego zamachnęła się jak kosą i Kin zdążyła zanurkować pod ostrzem. Usłyszała zgrzyt zębów po podłodze. Zajrzała w puste oczodoły i z trudem zadała cios kolanem. Bez sensu. Jedynie rozbolała ją rzepka. Przecież śmierć nie ma jaj.
Wokół jej gardła zwarł się naszyjnik kościanych palców. Zacisnęła dłoń w pięść i machnęła. Gdy trafiła prosto w twarz, usłyszała jakby eksplozję w fabryce domina.
Po chwili stała w tunelu sama, na podłodze leżała jedynie czarna peleryna. Dookoła walały się kawałki kości, które stopniowo przestawały istnieć z głośnym pyknięciem. Natomiast większy huk oznaczał zniknięcie Marco i Srebrnej.
Sama też zniknęła.
Minutę później para sześciennych automatów zaturkotała w tunelu i zaczęła uprzątać bałagan.
Teraz była w…
— Nie — powiedziała. — Nie chcę. Poddaję się. Czy wy wiecie, kiedy ostatni raz coś piłam?
Przed nią pojawiła się w powietrzu szklanka wody. Nawet nie była tym zbytnio zaskoczona. Ujęła ją delikatnie i wypiła. Gdy jednak chciała zawiesić ją z powrotem w próżni, ta spadła i rozbiła się.
Teraz znajdowała się w czymś w rodzaju pomieszczenia kontrolnego. Sterownia dysku. To na pewno to.
Był zaskakująco mały. Mógł być sterówką statku średniej wielkości, tyle że tam znajdowałoby się więcej ekranów i przełączników. Tutaj — zaledwie jeden ekran, rząd guzików i głębokie, czarne krzesło, ponad którym wisiało coś, co mogło stanowić podłączony do komputera hełm.
— Och nie — zaprotestowała. — Ja tego nie założę.
Ekran zamigotał, pojawiło się na nim jedno słowo. ZAKŁAD?
Podeszła bliżej i przyjrzała się krzesłu. Miało podejrzanie skomplikowany kształt. Wyglądało niemal jak żywe.
Natomiast ten, kto je zajmował, był martwy. Nie tak potwornie, gdyż powietrze w pokoju było ostre, suche i doskonale mumifikujące, ale bez wątpienia martwy. Gdyby istniała reinkarnacja, mógłby z powodzeniem powrócić w tym samym ciele.
Na chudej ręce widniała stara rana. Nie wyglądała fatalnie, lecz na podłodze czerniało kilka zaschniętych kropli krwi. Może wykrwawił się, lecz jak na władcę świata było to śmieszne.
O ile nim był. Jakoś nigdy nie myślała o nich jako o ludziach, a przecież ten był zdecydowanie człowiekiem. Ogolić go i dać nową skórę, a będzie twoim krewnym.
Ekran nad krzesłem znów zamigotał i wypluł kolejne słowo. Żałośnie zajaśniało przed jej oczami.
POMOCY.
Marco siedział skulony w półmroku, gdy usłyszał głos.
Po chwili otrząsnął się z oparów wściekłości na tyle, by zrozumieć, że mówi do niego. Był znajomy. Ta pochodząca od małpy kobieta?
— Kin Arad? — wychrypiał.
— Marco, gdzie jest Srebrna? — nalegał głos.
Jego oczy piekły żywym ogniem, lecz miliony czerwonych punkcików jaśniejących wokół pomogło wyostrzyć wzrok. Kilka metrów dalej leżał niewyraźny kształt, otoczony świetlną konstelacją.
— Ten niedźwiedź jest tu. Oddycha.
— Marco — powiedziało powietrze. — Nie wiem, czy sobie z tym poradzę. Musisz mi pomóc. Nie ruszaj się.
Powietrze przed Kungiem zawirowało i nagle pojawił się nóż. Zanim spadł na ziemię, złapały go trzy dłonie. Popatrzył tępo na wysadzaną klejnotami rękojeść, migoczącą w czerwonym świetle.
— Nie trać czasu — powiedziało. — Chcę, żebyś uciął kawałek ciała Srebrnej. Tylko za bardzo się nie wczuwaj. Może być skóra, ale lepiej mięsień.
Wróciły wspomnienia. Popatrzył na nóż i pomyślał o Shandyjce.
— Nie ma mowy — odparł beznamiętnie.
— Zrób to. Jeśli nie, następny nóż będzie leciał. Lepiej mi uwierz.
Z rykiem wściekłości skoczył i ciął ją w ramię. Cielsko jedynie słabo zadrżało.
— Dobra. Krew na nożu wystarczy. Puść go, Marco. No zostaw ten nóż!
Kung był spragniony. Nie pamiętał też, kiedy jadł po raz ostatni, a skóra swędziała w suchym powietrzu. Byłby idiotą wypuszczając go. Jeśli cokolwiek myślał na ten temat, to z pewnością właśnie to.
— W porządku, załatwimy to po męsku.
W głosie było coś, co kazało mu poluzować uchwyt. Dzięki temu znikające ostrze ledwie zdarło mu z dłoni trochę ciała, zamiast ją uciąć.
Automatycznie chwycił nadgarstek i nakazał bólowi odejść. Wciąż tak gapił się na ranę, kiedy poruszenie powietrza i tępy łomot przyciągnęły jego uwagę.
Obok Srebrnej leżało na podłodze coś długiego i zakrwawionego. Ręka Shandyjki poruszyła się wolno, pomacała mięso, chwyciła je i wsunęła do ociekającej śliną gęby.