Zaczęła jeść.
— Gdzie jesteśmy? — zapytał w końcu Marco.
— Nie jestem całkiem pewna — odparł głos Kin. — Z tobą wszystko w porządku?
— Chciałbym się czegoś napić. I zjeść. Kazałaś mi naciąć Srebrną, żeby dostać próbkę protein?
— Tak. Nie ruszaj się.
Obok pojawiła się jakby pognieciona bańka z wodą, która miękko odskoczyła od podłogi. Chwycił ją i pośpiesznie przystawił sobie do ust.
— Teraz jedzenie — oznajmiła Kin. Następny pojemnik, wypełniony czerwoną breją, potoczył się pokracznie po podłodze. Spróbował. Smakowało jak flaki z olejem.
— To wszystko, co mogę zrobić — powiedziała Kin. — Jedynym skutkiem twojej niszczycielskiej działalności było rozregulowanie głównego obwodu autokuchni. Wysłałam już roboty, żeby to naprawiły, ale dopóki tego nie zrobią, nasze menu nie będzie rewelacyjne.
— Srebrna ma dobre żarcie — mruknął niewyraźnie.
— Powiedziałam ci, że nie mam czasu na smakołyki. Ona je Shandyjkę wyhodowaną z własnych komórek. Nie pytaj, jak to zostało zrobione w ciągu kilku sekund. Ja tylko wydałam polecenie. I chyba lepiej jej o tym nie mówić.
— Chyba. Czy ty coś tutaj możesz?
— Można to tak określić.
— Dobrze. No to zabierz mnie stąd!!!
Nastąpiła chwila ciszy. Wreszcie Kin odezwała się.
— Dużo nad tym myślałam.
— Dużo nad tym myślałaś???
— Tak. Dużo nad tym myślałam. Znajdujecie się w jakiejś komorze do badań. Nie ma tam wejścia czy wyjścia, z wyjątkiem teleportacji. I gdybyś wiedział to co ja teraz, raczej zostałbyś w niej i umarł z głodu. Nie ośmielę się też zbytnio wtrącać, bo mógłbyś zostać, że tak powiem, uszkodzony, więc biorąc pod uwagę to wszystko…
Metr obok z hukiem wylądował na podłodze długi kształt. Podniósł go i obejrzał podejrzliwie.
— Wygląda na przemysłowy rozwarstwiacz — stwierdził.
— Jest nim. Lepiej używaj go ostrożnie.
Wykrzywił twarz, oświetloną piekielnym blaskiem i wycelował.
Fragment ściany pokoju stał się gęstą mgłą. Szybko wyłączył urządzenie i poszukał wzrokiem Srebrnej.
Klęczała, ściskając łapami głowę.
— Jak się czujesz? — spytał z troską w głosie. Trzymał rozwarstwiacz delikatnie, niezupełnie w nią celując. Spojrzała na niego mętnym wzrokiem.
— Dziwne rzeczy się… działy… — zaczęła.
Pomógł jej wstać. Gest raczej symboliczny, ważyła dziesięć razy więcej niż on. Jedną ręką musiał też trzymać przyrząd, w zasadzie celując obok.
— Możesz iść?
Mogła się wlec noga za nogą.
Kung wyjrzał z pomieszczenia w słabo oświetlony tunel. Dwa małe automaty pracowicie pochłaniały wciąż opadający pył. Popatrzył do tyłu na Srebrną i zdecydował, że lepiej wycelować rozgrzaną lufę w zbliżającego się metalowego dziwoląga.
— Odłóż to żelastwo — odpowiedział ten cofając się.
— Kin Arad?
— Marco, ta broń jest tylko dla twojego spokoju ducha, ale jeśli jej użyjesz, urwę ci ręce nie ruszając się z tego miejsca. Naprawdę mogę to zrobić.
Rozważał sytuację przez chwilę, podczas gdy Shandyjka gramoliła się przez dziurę w ścianie. W końcu wzruszył wszystkimi czterema ramionami i cisnął broń na podłogę.
— Małpia logika — stwierdził. — Nigdy tego nie zrozumiem.
— Myślałam, że uważasz siebie za człowieka — powiedział robot głosem Kin.
— No to co? Pewnych rzeczy myślenie nie zmieni.
— Cogito ergo kung. Chodźcie za mną.
Robot potoczył się w głąb tunelu. Podążyli jego śladem.
Godzinę później wciąż szli. Przekraczali metalowe otchłanie po kratowanych mostach, czasem kulili się w niszach, gdy olbrzymie maszyny z hukiem sunęły wzdłuż tuneli. Raz kwadratowy robot zaprosił ich na platformę wznoszącą, zaś na następnym poziomie ta stanęła i wtoczyło się kilkanaście hałaśliwych, złotych cylindrów pachnących ozonem.
Przemierzyli wąski korytarz pomiędzy niebotycznymi, huczącymi machinami.
— Krellowie — powiedziała Srebrna.
— Hm?
Shandyjka uśmiechnęła się.
— Nie widziałeś „Zakazanej Planety”? To ludzki film. Kręcili go z pięć czy sześć razy. W jednej wersji grałam rolę potwora, ale potem poszłam do college’u.
— Chyba nie przypominam sobie.
— Przeważnie miałam walić w drzwi i ryczeć. Musiałam też dzielić garderobę z robotem. Był człowiekiem.
— Ludzki robot?
— Reszta obsady to byli aktorzy roboty, ale występował tam też prawdziwy robot i nie mogli znaleźć żadnego, który umiałby zachowywać się jak… no, jak robot właśnie. Musieli więc zaangażować człowieka. Właśnie w tym filmie była scena wewnątrz ogromnej maszynerii zbudowanej przez Krellów, chyba tak się nazywali. Zupełnie jak ta tutaj. Rozumiesz, to były fikcyjne istoty wymyślone na użytek filmu… — przerwała, widząc wyraz jego twarzy.
Westchnął.
— Byliśmy wśród ludzi zbyt długo — stwierdził. — Przesiąknęliśmy ich szaleństwem.
— Myślałam, że wychowałeś się na Ziemi. Podobno z prawnego punktu widzenia jesteś człowiekiem?
— Moje dokumenty są tam w górze, na statku. Też coś.
— W takim razie uważaj się za kosmopolitę — mruknęła.
— A cóż to tak naprawdę oznacza, droga przyjaciółko?
— Dobrowolne postrzeganie rasowej świadomości w świetle pryncypialnej jedności istot rozumnych.
Prychnął.
— Wcale nie. Oznacza tyle, że to my uczymy się języków tych małp i dopasowujemy do ich świata. Widziałaś kiedyś człowieka zachowującego się jak Kung czy Shandyjka?
— Nie — przyznała. — Lecz z drugiej strony, to Kin Arad jest wolna, a my byliśmy uwięzieni. Oni zawsze obejmują przywództwo. Zawsze dostają, czego chcą. Lubię ich tak samo jak cała rasa. W przeciwnym razie może już by nas nie było. Co to jest?
Poszedł za jej spojrzeniem. Pół kilometra dalej, ponad metropolią maszyn wznosiła się wieża. Była zbudowana jakby z gigantycznych kul, ułożonych jedna na drugiej. Jaśniała mętną czerwienią. Srebrna widziała roboty stłoczone na otaczających ją pomostach, lecz Kung musiał się zadowolić niewyraźnym, załzawiającym oczy widokiem czegoś ogromnego i złowieszczego.
— Gigantyczna maszynka do kawy? — stwierdził.
Shandyjka krzyknęła do małego, toczącego się przed nimi dziwaka. Posłusznie zawrócił. Wskazała na sznur kul znikający gdzieś w górze.
— To proste urządzenie do topienia skały i wyrzucania w górę pod ciśnieniem — odparł robot głosem Kin.
— Po co? — spytał Marco.
— Wulkany.
— To coś jest po to, żeby na dysku mogły istnieć wulkany? Idiotyzm!
— Kung osłupiał. Maszynka potoczyła się dalej.
— To jeszcze nie wszystko. Poczekaj, aż zobaczysz urządzenia do trzęsień ziemi.
Podróż pod dyskiem zabrała im dwa dni. Przeważnie szli piechotą. Czasem jechali skuleni na płaskich platformach, które wlokły się tunelami w ślimaczym tempie, wspinali gdzieś albo przesuwali cal za calem wzdłuż wąskich półek nad przepaściami. Niekiedy pędzili jak wiatr przez skrzyżowania, mijając grzmiące maszyny, które toczyły się gdzieś w swoich sprawach.
Widywali także autokuchnie, bezsensownie ulokowane w tym rozedrganym, podziemnym świecie. Wyglądały na nowe, w odróżnieniu od zdezelowanych urządzeń dookoła, wprawdzie naprawianych, ale całkiem zużytych.