U ich stóp mały robot wyszarpnął kawał rury ze sterty na środku kabiny. Jedno z jego ramion zawarczało i przecięło ją w pół.
Srebrna gwałtownie potrząsnęła głową, gdy coś dotknęło jej uszu. Odwróciła się i stanęła oko w oko z małą metalową kostką zwisającą z sufitu na trzech ramionach. Choć ta nie miała twarzy, jednak sprawiała wrażenie zakłopotanej. W jej czwartym wysięgniku tkwił cyrkiel.
Marco syknął i strącił inną maszynkę, która próbowała wspiąć się po jego łydce. Wylądowała na podłodze, bezradnie machając w powietrzu wszystkimi sześcioma łapami.
Kin wybuchnęła śmiechem.
— Nie bądźcie dziećmi — jęknęła. — Podczas skoku w przestrzeń lepiej przecież znaleźć się w dopasowanych leżankach, co? One chcą was tylko zmierzyć, pozwólcie im.
Marco już otworzył usta, by zaprotestować, kiedy coś dotknęło jego twarzy. Spojrzawszy w dół zobaczył metalową taśmę, rozwijającą się do podłogi. Nad jego głową chwiał się mały automat. Westchnął.
Statek wyjechał prosto w światło dnia. Wyłonił się na samym środku plaży z czarnego piasku, tyłem do miedzianej kopuły osi. Kilka metrów dalej morskie fale leniwie lizały brzeg. Wstrząs oznajmił zawarcie się platformy.
Usłużne sześciany zaczęły rozpylać pianę nad trzema konstrukcjami z pokrzywionych rur, poukładanymi na podłodze. Substancja wkrótce zestaliła się w kształty Shandyjki, Kunga i człowieka.
— Mamy niewiele czasu do startu — powiedziała Kin i wstała. — Ktoś ma jakieś pytania? Dobra, wiedziałam, że bez tego się nie obejdzie. Ale połóżmy się.
— Chyba nie sądzisz, że zabiorę nas w kosmos prosto z powierzchni tego świata? — spytał Marco. — Nie mielibyśmy żadnych szans!
— Zrobiłeś to na Kung — odparła Kin, układając się wygodnie.
— Tam nie było nad głową żadnej przeklętej kopuły! — Nie. A poza tym jeszcze nie będziemy skakać. Leżanki są potrzebne do startu początkowego.
— Ale kto będzie sterował? Stąd nie sięgnę do kontrolek.
— Nikt nie będzie. Tu nie ma sterów. Zaufaj mi.
— Nie ma sterów i ja mam ci zaufać?
— Tak, dokładnie.
Marco położył się i sięgnął po pasy. Srebrna była już umocowana. Przez chwilę leżeli w milczeniu.
— Marco, widzisz ze swojego miejsca ten czerwony ekran? — spytała Kin.
— Widzę.
— To radar. Pilnuj go. A teraz może odrobina wyjaśnień…
POMOCY — wyświetlił ekran.
Nie zastanawiając się nad tym co robi, zsunęła martwego człowieka z krzesła. Nie spuszczając hełmu z pola widzenia przejechała ręką po poręczy. Nie stało się nic, tyle że ekran wypełniły inne słowa.
TY JESTEŚ KIN ARAD.
— To… — w ciasnym pomieszczeniu jej głos zabrzmiał słabo. Odchrząknęła. — To prawda — powiedziała. — Kim wy jesteście?
PRZYPUSZCZAMY, ŻE UWAŻASZ NAS ZA WŁADCÓW DYSKU, ALE MY NAZYWAMY SIEBIE KOMITETEM.
— To brzmi bardzo demokratycznie. Chcę was zobaczyć.
NATYCHMIAST?
— No cóż, przebyłam długą drogę, żeby się z wami spotkać. Taka pogawędka niewiele wyjaśnia — rozejrzała się dookoła, szukając drzwi czy ukrytych kamer. Ściany były puste.
ŹLE NAS ZROZUMIAŁAŚ. JESTEŚMY MASZYNAMI. KOMPUTERAMI, JAK NAZWAŁ NAS JAGO JALO. NIE ROZUMIEMY TWOJEGO ZASKOCZENIA.
— Nie jestem zaskoczona — skłamała.
W TAKIM RAZIE CZUJ SIĘ WINNA ZNIESŁAWIENIA.
— Dlaczego potrzebujecie pomocy? To ja jej potrzebuję. Co się stało z moimi przyjaciółmi?
ZOSTALI ZATRZYMANI I SĄ POD OCHRONĄ. ZACHOWYWALI SIĘ ZBYT AGRESYWNIE, BY MOGLI POZOSTAĆ NA WOLNOŚCI. CZY CHCESZ, ŻEBY ICH UWOLNIĆ I UMOŻLIWIĆ WAM POWRÓT DO WASZYCH ŚWIATÓW? JEŚLI WYDASZ TAKI ROZKAZ, WYPEŁNIMY GO.
— Ja wam mogę rozkazywać?
SIEDZISZ W FOTELU. NIKT INNY NIE SPRAWUJE WŁADZY, JESTEŚ PRZEWODNICZĄCĄ. Z TEGO WYNIKA, ŻE MOŻESZ ROZKAZYWAĆ. PROSIMY O TO.
— Czy możecie zbudować dla mnie statek?
ZBUDOWALIŚMY GO DLA JAGO JALO. WYBRAŁ UCIECZKĘ Z DYSKU ZAMIAST DOWIEDZENIA SIĘ O NIM CZEGOŚ WIĘCEJ. POMAGALIŚMY MU POMIMO TEGO, CO ZROBIŁ. W TAKICH KWESTIACH MASZYNY NIE MOGĄ WYBIERAĆ.
Kin przemyślała to dokładnie. Kiedy zabrała głos, mówiła powoli.
— Dostanę statek, ale jeśli zdecyduję się opuścić ten świat, nic mi o nim nie powiecie?
WŁAŚNIE.
— Mówiliście, że mogę wydawać rozkazy.
TAK. ALE PODEJRZEWAMY, ŻE WKRÓTCE W NASZYM OBWODZIE SŁUCHOWYM COŚ SIĘ ZEPSUJE. MOŻE TO PRZESZKODZIĆ W DOSŁYSZENIU PÓŹNIEJSZYCH POLECEŃ.
Uśmiechnęła się.
— Nie ma wyboru, prawda? Zwłaszcza w przypadku szantażu. No to mówcie.
— Kin, coś jest na ekranie — powiedział Marco.
— Najwyższy czas — odparła. — Nie martw się.
— Tak, pamiętam, zaufać ci. Cholernie wielkie. Co to jest?
— Nasz pojazd startowy.
Kin oparła się o bardzo wygodne krzesło i wpatrywała w ekran przez dłuższy czas.
— Zużywacie się — stwierdziła. — Przez to morza wariują i klimat dostaje kręćka. Rozumiem. Dysk jest maszyną, a te mają skończony czas funkcjonowania. Dlatego Kompania buduje planety.
PLANETY TEŻ MAJĄ SKOŃCZONY CZAS ISTNIENIA.
— Ale dłuższy. Nie pękają w szwach po setkach tysięcy lat.
CZUJESZ Z TEGO POWODU SATYSFAKCJĘ?
— Nie. Myślę o milionach ludzi na planecie jak o pasażerach statku kosmicznego i przychodzi mi do głowy wszystko, co może się na nim popsuć. Nie czuję z tego powodu satysfakcji. Trzęsę się ze strachu. I wściekłości.
Wstała i pospacerowała po pokoju, żeby rozluźnić zesztywniałe mięśnie. To była długa sesja. Podziemna saga o kosmicznej maszynerii. W pamięci utkwił jej zwłaszcza obraz machiny do trzęsień ziemi. Tyle inwencji zmarnowano na reprodukcję czegoś, co na każdym innym, przeciętnym świecie dzieje się w sposób naturalny. No i te demony… no cóż, przynajmniej im położyła kres.
Rozległ się trzask, kiedy Marco odczepił pasy i skoczył ku pulpitowi. Popatrzył na ekran, po czym wyjrzał na zewnątrz kabiny.
— Gdzie to jest, do cholery? Znikło z ekranu. Co to było, Kin? Większe niż…
Łup. Plaża za oknami zamieniła się w burzę piaskową. Marco uniósł głowę. Kabinę wypełniła ciemność, coś zasłoniło słońce.
Łup.
Ujrzał opadające z nieba szpony. Potężny ptak zawisł w powietrzu. Jego pazury były tak wielkie, że mógł chwycić statek. Kung cicho jęknął i dał nura w leżankę.
Łup. Drapanie. Łup. Łupłup. Łupłup.
Pojazd zatrzeszczał w delikatnym uchwycie i uniósł się, trzęsąc rytmicznie.
Kopuła opadła w dół i umknęła gdzieś na bok. Dysk podążył za nią, huśtając się na tle nieba. Przypominał teraz niebiesko-żółtą ścianę. Zamierał, spadał pod statek, wynurzał z drugiej strony. Łup. Kin z uporem patrzyła przed siebie, by nie myśleć o rozkołysanym, skaczącym świecie. Szpony trzymały statek za jego górną część, ale od czasu do czasu migały wielkie, białe skrzydła. Ruszały się powoli, jak przypływ.
Kabinę wypełnił pisk. Zaczął się w paśmie bolesnych ultradźwięków, schodząc w dół skali, jakby mokre palce tarły o okno duszy.
Wysoko nad powierzchnią ziemi Roc zawisł w powietrzu i zaśpiewał.
Demony przestały istnieć. Rozumiała teraz, do czego były potrzebne. Niemniej idea ta wyczerpała się. Koniec.