Metalowe nogi tupały o ciemny mech. Nad ich głowami przelatywały polujące na owady nietoperze.
Tańczyły bezbłędnie. Czyż mogło być inaczej? Nie były ludźmi, by wahać się czy potykać. Zaś garstce tych ostatnich świat oferował zbyt dużo innych spraw do załatwienia, by mieli czas na podobne rozrywki. Niemniej wiedziano, że tego rodzaju sztuka musi przetrwać do dnia, w którym człowiek znów weźmie wszystko w swoje ręce. Do przodu, do tyłu, mijając się i skacząc, roboty tańczyły w rytm muzyki ich opiekuna Morrisa.
I wtedy młodziutka Kin Arad zdecydowała, że ludzie nie mogą wyginąć.
Niewiele do tego brakowało. Bez robotów stałoby się tak na pewno.
Gdy tak kroczące postacie kołysały się na tle czerwonego nieba, postanowiła wstąpić do Kompanii…
Pierwszy z wielkich szybowców przemknął ponad drzewami i ciężko opuścił się na trawę. Uderzył w drzewo, obrócił się i zatrzymał.
Po kilku minutach zgrzytnęła pokrywa włazu i z otworu wyszedł mężczyzna. Stracił równowagę.
Kin obserwowała, jak podnosi się i opiera plecami o właz. Po chwili wyszli dwaj następni, a za nimi trzy kobiety. Zobaczyli ją.
Zadbała o swój wygląd. Skórę zabarwiła na srebrno, czarne włosy przeplotła migotliwymi nitkami. Wybrała czerwony płaszcz. Choć nie było wiatru, ładunki elektrostatyczne wspaniale omiatały materiał dookoła ciała. Należy wypaść jak najlepiej. Ci ludzie przybyli na nowy świat. Zapewne mieli już dumną konstytucję, zapisaną złotymi zgłoskami i przepełnioną duchem wolności. Trzeba powitać ich należycie. Później będą mieli dość czasu na rzeczywistość.
Gdy lądowały następne glidery, mężczyzna, który wyszedł pierwszy, wspiął się na wzgórze. Dojrzała brodę pioniera i białą jak kreda twarz. Przede wszystkim jednak dostrzegła srebrny dysk na czole, błyszczący w porannych promieniach słońca.
Dotarł na szczyt bez śladu zadyszki, krocząc spokojnie, opanowanie, jak większość wielowiekowych. Uśmiechnął się, ukazując rząd zębów.
— Kin Arad?
— Bjorne Chang?
— No cóż, jesteśmy. Dzisiaj — dziesięć tysięcy. Zrobiliście niezłe powietrze. Co to za zapach?
— Dżungla — odparła Kin. — Grzyby, rozkładające się zdechłe pumy, orchidee.
— Naprawdę? Będziemy musieli się temu dokładnie przyjrzeć — odparł spokojnie.
Roześmiała się.
— Jestem naprawdę zaskoczona — powiedziała. Oczekiwałam jakiegoś młodzieńca o kanciastej szczęce i z pługiem w jednej dłoni…
— …i nienaganną konstytucją w drugiej. Wiem, wiem. Ktoś taki prowadził kolonię na Landsheer. Słyszała pani o niej?
— Widziałam filmy.
— Czy wie pani, że tydzień kłócili się nad formą rządu? Pierwszym budynkiem, jaki wybudowali, był kościół. A potem przyszła zima. Byłem tam, na północnym kontynencie, podczas zimy. Robicie srogie.
Kin zaczęła schodzić. Chand kroczył obok.
— Nie chcieliśmy, by umierali — odezwała się w końcu. — Wiedzieli wszystko o cechach klimatu.
— Ale nie o nieuczciwości wszechświata. Byli zbyt młodzi, by mieć skłonności paranoidalne.
— A pan?
— Ja? Myślę, że nawet ja nie dam rady pokonać siebie. Dlatego ci ludzie zaangażowali mnie. Mam prawie 190 lat. Nie chcę umierać. Będę obserwował pogodę jak sokół, pływał w płytkiej wodzie i nie jadł niczego, co nie zostanie poddane analizie. Będę się nawet uchylał przed meteorytami. Podpisałem pięcioletni kontrakt i zamierzam go przeżyć.
Kin przytaknęła. Jego pewność siebie przekonała nawet ją. Niemniej wiedziała również, że nie było to takie proste. Teoretycznie wraz z wiekiem ludzie stawali się ostrożniejsi, coraz dłużej przebywali w pobliżu ośrodków chirurgii genetycznej i lokalnych punktów usługowych Kompanii, gdzie Dni mogły być zamienione na starannie wyliczoną kurację przedłużającą życie. Po gwarantowanym kursie dwudziestu czterech standardowych godzin dodatkowego życia za jeden Dzień. Jedynie Kompania płaciła w Dniach i tylko ona wykonywała zabiegi. Według statystyk posiadała wszystko i wszystkich.
Jednakże te same dane mówiły też o zjawisku „coraz rzadszych powrotów”. Mając dwadzieścia lat ludzie zachowywali się ostrożnie, nie podejmowali ryzyka, bo jeśli pracowali dla Kompanii, mieli przed sobą całe stulecia. Wstyd byłoby zaprzepaścić je jeżdżąc zbyt szybko lub żyjąc za mocno.
Natomiast kiedy mieli lat dwieście, przestawali się przejmować. Byli wszędzie, dokonali wszystkiego. Nowe doświadczenia były starymi, jedynie w trochę zmienionej formie. Przy trzystu stawali się prawie martwi. Nie zupełnie za sprawą samobójstw, ale… Po prostu wspinali się na coraz wyższe i wyższe góry, wykonywali coraz dłuższe loty ze spadochronem lub wędrowali z plecakiem przez Merkurego trudnymi trasami, aż wcześniej czy później dopadało ich.
Nuda prowadzi do szaleństwa. Śmierć jest głosem natury, wołającym żeby zwolnić.
Właśnie dlatego Chang przewodził grupie niedoświadczonych kolonistów na nowym świecie. Nie miał nic do stracenia z wyjątkiem rozciąganego w nieskończoność życia.
— Nie budujemy przyjemnych planet — powiedziała Kin. — Tę też będziecie musieli pokonać.
Ponad ich głowami przepłynął szybowiec i zniknął gdzieś wśród wierzchołków drzew.
— Na początku znienawidzą ją — mruknął Chang. — W tym są nasze całe zapasy, koce i autokuchnie. Kazałem kontroli sprowadzić go na ziemię dziesięć mil dalej. Jest piękny dzień. Spacer dobrze nam zrobi, a my przy okazji zobaczymy, kto jest fajtłapą i wlezie na jadowitego pająka.
— Co pan zrobi, kiedy minie te pięć lat?
— Nie wiem, może zostanę tu przez jakiś czas w charakterze Dostojnego Staruszka. Tyle że do tego czasu to miejsce zbytnio się ucywilizuje jak na mój gust.
— Nie w jednym dniu Romę zbudowano.
— Ale majstrem na tej budowie nie byłem ja.
Koloniści obserwowali ich w milczeniu. Żadnej genetycznej chirurgii, żadnych zabiegów, żadnego punktu usługowego Kompanii. Nawet jeden na dziesięciu nie dożyje stulecia. Mimo to wszyscy byli ochotnikami.
Każdy z nich tracił nieśmiertelność. Będą mieli dzieci, choć nawet Ziemia nie narzekała obecnie na ich brak. Geny przetrwają, zaś warunki panujące na tym świecie dokonają na nich swych własnych poprawek. Ściśnięci w imadle grawitacji słońca i księżyca, za tysiąc lat będą inni. Wystarczająco inni, według założeń Planu.
— Tu się pożegnamy — powiedziała Kin, sięgając po teczkę przyczepioną do pasa. — Oto akt nadania własności oraz gwarancja na 5000 lat.
Chang wsunął dokumenty za koszulę.
— Wymyśliliście jakąś nazwę? — spytała Kin.
— W głosowaniu przeszło „Królestwo”.
Skinęła głową.
— Podoba mi się. Proste, niegłupie. Może wrócę tu pewnego dnia by zobaczyć, jak panu idzie, panie Chang.
Ostatnim lądującym szybowcem był transportowiec Kompanii, wyraźnie różniący się od tanich, dymiących jednorazówek pionierów. Gdy Kin podeszła do niego, otworzył się właz. Robot wysunął schodki.
— Kiedy ostatni raz była pani na zabiegu? — spytał nagle Chang.
Kin spojrzała zaskoczona.
— Osiem lat temu. Czy ma to jakieś znaczenie?
Podszedł bliżej, tak by inni nie mogli słyszeć.
— Kompania ma kłopoty. Może nasze Dni są już policzone.
— Kłopoty?
Gdy robot pilot odnotował fakt, że Kin jest już na pokładzie, odczekał trzy sekundy i zasunął klapę. Ostatnią rzeczą, jaką koloniści ujrzeli, kiedy maszyna wzlatywała w górę, była zdumiona twarz Kin w wielkim tylnym iluminatorze.
Chang odczekał, aż glider będzie na tyle wysoko, by uruchomić silniki odrzutowe, po czym sięgnął do włazu i wyciągnął megafon.