Выбрать главу
* * *

Tłum stał się smugą, kropką, aż zniknął w dżungli. Kin usiadła. Do Kompanii należało sześćdziesiąt procent nieskończoności. Jakie kłopoty?

Wkrótce szybowiec wyprzedził poranne słońce i pomknął na wschód. Później wylądował na piaszczystej wysepce, białej w świetle gwiazd, otoczonej fosforyzującą wodą.

Na tle nieba rysowała się czarna smuga Liny, zaś u jej podstawy spoczywała niewielka kapsuła. Obok zamajaczyła sylwetka mężczyzny.

— Joel!

— Cześć, Kin — uśmiechnął się tym swoim grymasem neandertalczyka.

— Myślałam, że jesteś już szefem sektora na Cyfradorze.

Wzruszył ramionami.

— Miałem taką propozycję, ale to nie dla mnie. Wejdź. Robot!

— Pszepana!

— Glider na hol.

— Oszywiście, pszepana!

— I skończ z tym gadaniem niewolnika.

Wspięli się do kabiny i usiedli po jej przeciwnych stronach. Joel Chenge westchnął i przekręcił włącznik. Poczuli szarpnięcie. Kapsuła pomknęła w górę, zaś Lina za oknem zaczęła się monotonnie przesuwać.

— Jestem tu nowym Obserwatorem — powiedział.

— Joel! Ty chyba nie mówisz tego poważnie?

Kin nagle odniosła wrażenie, że wszechświat zapada się pod nią.

— Mówię. Tak między nami, chyba na to czekałem. Ty nie?

— Ależ ja w ogóle nie widzę ciebie… — przerwała…spędzającego stulecia w hibernatorze umieszczonym na wysokiej orbicie, nie starzejącego się — mogła to sobie wyobrazić. Przerażające.

Wysięgniki automatu bezustannie trzymające swe strzykawki kilka cali od twardej jak lód skóry, roboty obserwujące świat poniżej w oczekiwaniu sygnałów. Rozszczepienia atomu, wybuchu nuklearnego, lotów kosmicznych, zastosowania olbrzymich energii.

Niektóre światy za pierwszy swój cel obierały loty kosmiczne, mając nadzieję na szybkie uznanie międzygwiezdnej społeczności. To się nigdy nie udawało. Nawet pojazdy podorbitalne są jedynie czubkiem wielkiej i starej jak świat piramidy, stojącej na takich podstawach jak rolnictwo. Zanim zacznie się latać, najpierw trzeba jeść.

Joel pochylił się i stuknął w przycisk posiłku na konsoli autokuchni. Wypłynął zastawiony stolik. Uchwycił spojrzenie Kin i znów się uśmiechnął. Robił to często. W jego kod genetyczny wplątały się jakieś resztki paleolitu, przez co musiał się często uśmiechać tą swoją płaską twarzą choćby po to, by nie straszyć dzieci. Gdy rozjaśniał oblicze, wyglądało to jak świt Człowieka.

Rozmawiali, używając nie tylko słów. Między nimi było czterysta lat różnicy. Po takim okresie słowa stawały się płaskie jak kartki papieru, za to pełne znaczeń i niuansów.

Kin spojrzała na stół.

— Skądś to znam… — mruknęła. — Hm… Niech no sobie przypomnę… Sto trzydzieści lat temu! Pobraliśmy się. Pamiętasz? Na Tynewalde. Tam była ta zwariowana religia… „Wschód Ikara”. Och, wybacz. Ty zapamiętałeś nawet menu. Jakież to romantyczne.

— Prawdę mówiąc musiałem zajrzeć do pamiętnika — odparł, nalewając wina. — Byłaś moją piątą żoną? Zapomniałem zapisać.

— Chyba trzecią. To ty byłeś moim piątym mężem. Spojrzeli na siebie i wybuchnęli śmiechem.

— To były dobre czasy, Kin. Naprawdę dobre. Trzy szczęśliwe lata.

— Dwa.

— W porządku, dwa. Mój Boże. Te chwile na Plershoor, czy to nie wtedy, kiedy my…

— Daj spokój. Dlaczego obserwator?

Krajobraz za oknami kabiny zniknął, wkrótce Królestwo było już tylko dyskiem z przesuwającą się linią terminatora.

— Och, życie staje się trochę zatęchłe. Na samych zabiegach nie pożyję tak długo jak obserwator. Miło będzie patrzeć, jak nowy świat dojrzewa, zobaczyć, co niesie przyszłość. To jak podróż w czasie.

— Kręcisz, Joel. Znam cię, nie zapominaj o tym. Nigdy się nie nudziłeś. Pamiętam, jak dwa lata uczyłeś się robić drewnianą bryczkę. Zawsze mówiłeś, że nie spoczniesz, dopóki nie opanujesz wszystkich ludzkich umiejętności. Narzekałeś, że nie umiesz łowić fok i odlewać miedzi. Miałeś napisać almanach pornografii robotów. Jeszcze tego nie dokonałeś.

— W porządku. Znikam, bo jestem tchórzem. Czy to wystarczający powód? Wkrótce coś się wydarzy, a wtedy najlepszym miejscem będzie zamrażarka.

— Coś?

— Kłopoty.

— Kło… — zamilkła. — Chang też to mówił.

— Ten wielki pionier? Rozmawiałem z nim wczoraj, kiedy byli jeszcze na orbicie. On też ucieka przed burzą.

— O czym ty do diabła mówisz?

Powiedział jej.

Kin doniosła o wizycie Jalo i jego umiejętności wytwarzania Dniówek o wysokich nominałach.

— Kompania sprawdziła przesłany przez ciebie banknot z Matuzalemem, Kin.

— Fałszywy.

Powoli pokręcił głową.

— Chciałbym, żeby tak było. On jest… w pewien sposób prawdziwy. Tylko, nie nasz. Wszystkie numery są złe. Tak samo kody. Takich jeszcze nie wypuściliśmy. Pomyśl, co to oznacza.

Pomyślała.

Banknoty Kompanii posiadały tyle ukrytych testów i kodów, że fałszerz mógłby je jedynie skopiować. Powielanie ich maszyną warstwową nie wchodziło jednak w rachubę, bo wszystkie były własnością Kompanii. Jeden klucz schowany w grubej plakietce zepsułby wszystko. Nikt nie mógł tego dokonać. Ale jeśli przypadkiem…

Pierwsi ucierpieliby wielowiekowcy. Waluta Kompanii była niewyobrażalnie silna, lecz jeżeli banknoty Dniowe okażą się jedynie kawałkami plastiku, a rynek zostanie zalany duplikatami dwadzieścia czy trzydzieści razy przekraczającymi ilość prawdziwych, Kompania przestanie istnieć. Jej potęgę stanowiła wiarygodność, ta zaś była podstawą siły pieniądza.

Chirurgia genetyczna powstrzymywała jedynie śmierć. Można było żyć bez dodatkowych, kupowanych za Dni zabiegów, ale wówczas człowiek by się starzał. Byłby nieśmiertelny, lecz i zgrzybiały.

Nic dziwnego, że chcieli się ukryć. Joel znalazł swój sposób na nieśmiertelność, Chang uciekał przed katastrofą. Mniej pomysłowi zapewne zaczęliby robić i inne rzeczy, jak choćby spacer w kosmosie bez skafandra.

Muszą być nas miliony, pomyślała Kin. Narzekamy, że wciąż jemy te same potrawy i że nasze życie staje się bezbarwne. Zastanawiamy się, czy krótsze nie byłoby pełniejsze i z przerażeniem dochodzimy do wniosku, że tak, bo my straciliśmy szansę posiadania dzieci. To takie niesprawiedliwe. Kiedy człowiek musi się zadowolić jedynie uniesieniem, przyjemnością czy zadowoleniem, to im dłużej żyje, tym bardziej tracą one urok…

Niemniej życie nadal jest słodkie, a śmierć tajemnicą. To starość przeraża. Szlag by to…

— Szukają go? — spytała.

— Wszędzie. Wiadomo, że był na Ziemi, bo z Muzeum Lotów Kosmicznych zniknęły wszystkie zapisy o sondach Terminusa.

— Więc nic o nim nie wiemy?

— Właśnie. Jak kamień w wodę, Kin. — Roześmiał się. — Ale przynajmniej polityka Kompanii była prawidłowa. Nasze światy przetrwają.

— Jeden człowiek nie może zniszczyć cywilizacji — rzuciła.

— Jesteś pewna, że jest to regułą? — mruknął, po czym rozluźnił się. — Ten płaszcz… był naprawdę niewidzialny?

— Jeśli patrzy się na niego bezpośrednio, przedmioty z tyłu są lekko zamazane. Ale gdybyś nie został uprzedzony, nie zauważyłbyś.

— Może używano tego w archaicznym szpiegostwie — zastanowił się. — Rzeczywiście, bardzo efektowne. Nie sądzę, żebyśmy to my skonstruowali. Na to potrzeba bardzo skomplikowanej technologii, a przy takim jej poziomie, niewidzialność nie byłaby już czymś niezwykłym. Człowieka można wykryć na wiele sposobów.