— Też o tym pomyślałam — odparła.
— I jeszcze ta transmisja materii. Wszystkie teorie są zgodne, że właściwie nie jest możliwa. Podwójny efekt Wasible’a niemal ją wywołuje, ale to tak jak istnienie prawie-perpetuum mobile.
Satelita uczepiony do końca Liny powoli rozrastał się do rozmiarów gwiazdy. Joel spojrzał na konsolę.
— Chciałbym go spotkać — powiedział. — Czytałem o sondach Terminusa, gdy byłem jeszcze szczeniakiem. Potem, kiedy znalazłem się na Nowej Ziemi, odwiedziłem farmę Rip Van LeVine’a. To ten, który po wylądowaniu trafił na…
— Słyszałam o nim — przerwała mu Kin.
Nawet jeśli wyczuł szczególny ton w jej głosie, a na pewno tak było, nie dał tego po sobie poznać.
— Parę lat temu widziałem film o T4 i T6 — ciągnął spokojnie. — To te sondy, które nadal lecą. Na Nowej Ziemi prowadzą tę akcję… Co dziesięć lat umieszczają dwa statki na orbicie zmiennej, by zwiększyć przyspieszenie, i…
— To też wiem — wtrąciła ponownie.
Statki przyspieszają nurkując w słońce Nowej Ziemi, potem robią skok na parę milionów mil, znów nurkują, skok… w końcu wypływają znikąd, kilkaset lat świetlnych dalej, z prędkością ponadświetlną, o kilka mil od próbników.
Czwarty Terminus nie zwolnił w punkcie zwrotnym, a usterka w prymitywnym komputerze szóstego poprowadziła go prosto ku nie istniejącej gwieździe. Normalnie ciała pilotów już setki lat temu uległyby całkowitemu rozkładowi. System podtrzymujący życie też był archaiczny. Jednakże szwankującą aparaturę stopniowo wymieniono, zaś załogi statków z Nowej Ziemi wciąż ją udoskonalały.
Oczywiście, to kosztowało. O wiele łatwiej byłoby rozmrozić pilotów i obdarzyć życiem pełnym luksusów. Lecz Rip Van LeVine, zmarły w chwale pilot Terminusa, który po tysiącletniej podróży wylądował na świecie od trzystu lat zasiedlonym przez pasażerów statku mogącego podróżować za pomocą skoków, gdy popełniał samobójstwo — był bogaty. Miał dość pieniędzy, by wynająć dobrych prawników i wymóc zrobienie dla pozostałych dwóch pilotów wszystkiego, co się tylko dało, z wyjątkiem obudzenia ich.
— Trust LeVine’a zupełnie związał nam ręce — powiedział Joel. — Kompania od razu chciała obudzić pilotkę T4 i spytać o Jalo. Razem trenowali, może coś o nim wie. Niestety, na Nowej Ziemi byłby krzyk.
— A co ty o tym sądzisz, Joel?
Ich spojrzenia spotkały się.
— Myślę, że to byłoby podłe. A cóżby innego?
— I ja tak sądzę.
Poczekała na satelicie, aż Joel uruchomił system. Patrzyła, jak łączył obwód i przerywał sztuczny molekularny łańcuch — Linę.
Królestwo było samo.
Nie została już, by przyglądać się, jak przygotowuje pomieszczenie hibernacyjne. Jej prywatny statek krążył po orbicie w pobliżu. Praktycznie była na urlopie, dopóki nie dołączy do reszty zespołu na Trenchert, gdzie grupy przygotowawcze oczyściły już atmosferę i wzmocniły podłoże. Kilka miesięcy wcześniej postanowiła zatrzymać się na Memremonn-Spitz, by rzucić okiem na nowe wykopaliska w świecie Wrzecionowatych. Krążyły pogłoski o odkryciu jeszcze jednej, działającej maszyny warstwowej.
Jednak w tej chwili wydawało się to mniej ważne. Zatrzasnęła za sobą drzwi komory powietrznej.
— Witam panią — odezwał się statek. — Pościel już przewietrzona, zbiorniki zatankowane. Czy mamy zrobić kąpiel?
— Mhm.
— Kurs mamy wprowadzony. Czy zacząć odliczanie?
— Może daruj sobie tę zabawę — odparła ze znużeniem w głosie. — Po prostu zrób mi kąpiel.
Statek zaczął napuszczać wodę do wanny. Woda łagodnie rozbryzgiwała się o brzegi, lecz ani kropla nie spadła na podłogę.
— Nieźle — zauważyła Kin, której wpojono uprzejmość w stosunku do maszyn.
— Dziękuję. Pięć godzin i trzy minuty do skoku.
Kin w zamyśleniu mydliła ramię. Po chwili odezwała się.
— Statek?
— Tak, proszę pani?
— Dokąd, u diabła, lecimy? Nie przypominam sobie, żebym dawała ci jakieś instrukcje.
— Na Kung, proszę pani, zgodnie z pani rozkazem przesłanym 338 godzin temu.
Kin wyskoczyła z wanny niczym pokryta pianą Wenus i popędziła przez korytarze. Dopadła fotela pilota.
— Powtórz ten rozkaz — wycedziła delikatnie.
Spojrzała na ekran wytężonym wzrokiem, trzymając dłoń nad przyciskiem mogącymi połączyć ją z Królestwem. Joel jeszcze zupełnie nie zamarzł, cały proces trwał kilka godzin. Poza tym maszyny zawsze mogły go odmrozić, zaś na stacji znajdował się potężny nadajnik, którym mogła przesłać wiadomość Kompanii. Rozpoznała robotę Jalo.
Rozkaz był prosty, poprzedzony sygnałem wezwania statku i jej osobistym kodem. Nadszedł zwykłym kanałem ziemia-orbita. Mógł zostać nadany z każdego z kilkunastu nadajników podczas prac wykończeniowych na Królestwie.
Kończył się słowami: „Płaski świat. Pani jest osobą bardzo ciekawską, Kin Arad. Jeśli mnie pani oszuka, do końca życia będzie się pani zastanawiać, co pani straciła”.
Jej ręka opadła, nie dotykając przycisku. Przecież nie można zbudować płaskiego świata! Z drugiej strony, powrót pilota Terminusa też był niemożliwy.
Tak samo jak skopiowanie pieniędzy Kompanii.
— Statek?
— Tak, proszę pani?
— Lecimy na Kung. Aha, i podłącz się do ekranu w moim pokoju.
— Gotowe, proszę pani.
Nie powinna tego robić. To było głupie. Za coś takiego na pewno ją wyleją.
Być tam, czy zastanawiać się przez wieki…
Godziny wypełniało jej przypominanie sobie języka Ekung i czytanie suplementów do przewodnika po planecie. Wyglądało na to, że Kungowie mieli już Linę, choć nie spieszyli się z wydaniem zakazu lądowania bezpośrednio na powierzchni. Na Kung nie zabraniano zresztą niczego, nawet morderstwa. Obecnie był to jedyny świat w znanej przestrzeni, który właściwie zezwalał też na lądowanie jednostek uzbrojonych. Czy to miało jakieś znaczenie?
Kungowie piekielnie potrzebowali obcej waluty. Nie posiadali prawie niczego przydatnego dla ludzi, jedynie całą masę chorób zbliżonych do zapalenia płuc, za to im samym przydałoby się niejedno. Wystartowali z przemysłem turystycznym…
Kin była tam kiedyś. Przypomniała sobie deszcz. Kungowie mieli czterdzieści dwa różne słowa na określenie deszczu. Ale na opisanie wodnej symfonii, spływającej z nieba przez pięćdziesiąt pięć minut w ciągu każdej godziny, słów brakło. Nie było tam gór. Mała grawitacja umożliwiła ich powstanie, ale ogromne masy rozproszonej przez wiatr wody spłukały je do cna. Pozostałe przy życiu pagórki wyglądały smętnie, jakby się czegoś wstydziły.
Oczywiście czasem stawały się wyspami. Przypomniała sobie informacje o pływach.
Zbyt duży księżyc i bliskie słońce sprawiały, że pływy te były koszmarne. To przez nie na planecie rosły jedynie grzyby, zdolne do błyskawicznego wyrośnięcia i wystrzelenia zarodników podczas odpływów, oraz skarłowaciałe, szczątkowe formy nędznie wegetującej roślinności.
Turystów natomiast nie brakowało, mimo iż niemal w ogóle nie mogli się rozstawać z kamizelkami ratunkowymi. Entuzjaści połowów lub mgieł, zoofile lub studenci biologii. Jeśli zaś idzie o samych Kungów…
Wyłączyła czytnik i wyciągnęła się w fotelu.
— Powinnaś zawiadomić Kompanię — powiedziała cicho. — Jeszcze masz czas.