Выбрать главу

— Wiesz, co to oznacza — odpowiedziała sama sobie. — On może jest szalony, ale nie głupi. Będzie przygotowany na każdą zasadzkę. Poza tym Kung nie jest ludzkim światem, wpływy Kompanii są tam niewielkie. Zrobi unik, pomacha ręką i tyle będziemy go widzieli.

— Masz obowiązki — zauważyła. — Nie możesz pozwolić mu na rozrabianie tylko po to, by zaspokoić swą ciekawość.

— Ale dlaczego nie?

* * *

Jak bogata była Kin Arad, córka prawdziwej Ziemi, autorka „Nieprzerwanej Kreacji”? Kompania płaciła swoim ludziom w Dniach, lecz skoro zarabiali oni o wiele więcej niż Dzień dziennie, często wymieniali nadwyżki czasu na tradycyjną walutę. Miała na koncie jeszcze 368 lat, 5 tygodni i 2 dni oraz 180 000 kredytek. Te ostatnie też były dużo warte.

I również funkcjonowały w oparciu o Dni. Wszelkich pierwiastków było w galaktyce pod dostatkiem. Transmutator umieszczony wewnątrz każdej maszyny warstwowej czy autokuchni mógł wyprodukować wszystko. Cóż zatem oprócz długowieczności mogło stanowić walutę? Kin mogła kupić życie. Czy tak jak Solomon? Cloritty? Hughes?

Była bogata.

Odezwał się brzęczyk alarmowy. Słońce Królestwa wybrzuszyło się na przednim ekranie niczym otoczony ognistą grzywą czarny dysk. Czujniki już dawno oślepły od jego blasku.

Wyłączyła głośniki, nie cierpiała odliczania do skoku. Było to jak czekanie na śmierć. Jeśli komputer się nie pomylił, co nie zdarzało się nigdy, statek wykona skok kiedy tylko osiągnie odpowiednią szybkość orbitalną, by pomknąć do… (kilka sekund zawrotów głowy, krótka, rozpaczliwa agonia, nazywano to zostawianiem duszy w tyle i rzeczywiście coś w ludzkim umyśle odmawiało poruszania się, czego dowiedziono doświadczalnie, z prędkością większą niż 0,7 roku świetlnego na sekundę, i nawet krótki skok w podprzestrzeń odbierany był jako umysłowa zapaść)…do zamierzonego celu. Odzyskała równowagę i wyjrzała na zewnątrz. Słońce Kung było zimnym, czerwonym karłem. Zgodnie ze statystyką, również małym. Kłamstwo. Z odległości sześciu milionów kilometrów wyglądało na giganta. Kung właściwie obiegała je przez górne warstwy słonecznej atmosfery. Kin dostrzegła czarny krążek. Uśmiechnęła się. Kungowie żyjący pod wieczną pokrywą chmur byli szaleństwem samym w sobie. Jaką stworzyliby religię, gdyby zawsze mogli widzieć gwiazdy?

Trzy godziny później zostawiła statek kilka kilometrów od szczytu Liny Kung.

Wystrój satelity był typowo tutejszy — pełno szarzyzn, wpadającej w brąz purpury i zaskakujących, jaskrawoczerwonych dodatków.

Brak kontroli imigracyjnej na Kung zachęcał przemytników. Przemytnicy byli bogaci.

Silniki skafandra doprowadziły ją do jednej z automatycznych komór powietrznych.

Szczyt Liny. Stercząca w kosmos końcówka molekularnego kabla, łączącego każdy cywilizowany świat z bezmiarem galaktyki. Brama do gwiazd, wokół której buszowały roboty, roztrącając dziesięciookich Obcych, ostrożnie przemykali się szpiedzy, złotobrodzi handlarze cudów sprzedawali swe tajemnicze mikstury, dzięki którym ludzie wpadali w szał i rozmawiali z Bogiem, kalecy chłopcy grali na emocjach przy pomocy dziwnych elektronicznych instrumentów. Szczyt Liny. Mogłeś dostać kopa, by rozwinąć prędkość kosmiczną. Próg wszechświata!

W każdym razie taka była idea. Rzeczywistość jednak wyglądała inaczej, zwłaszcza gdy turystyka Kung przeżywała regres. Kungowie przemierzający poplątane odnogi satelity wyglądali barwnie, ale swojsko. Kin dostrzegła też jednonogiego Ehfta, zamiatającego automatem podłogę. Jeśli był szpiegiem Federacji Galaktycznej, zamaskował się doskonale.

Według wielkiej tablicy informacyjnej u zbiegu korytarzy, do następnego promu na powierzchnię pozostała godzina. Znalazła bar z oknami wychodzącymi na halę promów, o wdzięcznej nazwie „Pęknięty Bęben”.

— Dlaczego tak? — spytała Kunga krzątającego się za kontuarem. Spojrzał na nią wielkimi, beznamiętnymi oczami, jakie ma każdy barman na świecie.

— Nie można w niego bić — odparł. — Pani sobie życzy?

— Myślałam, że Kungowie nie mają poczucia humoru.

— I tak jest — popatrzył na nią uważnie. — Z Ziemi?

— Tak.

— Której? Mam wuja na Prawdziwej Zie…

— Tej oryginalnej — przerwała mu.

Znów przyjrzał się jej uważnie, po czym sięgnął za kontuar i wyciągnął kasetkę. Od razu ją rozpoznała, czując lekką irytację.

— Pani twarz wydawała mi się znajoma — oznajmił barman triumfalnie. — Jak tylko pani tutaj weszła, od razu pomyślałem, że gdzieś już panią widziałem. Oczywiście holo jest kiepskie, ale… Ha! Czy mogłaby pani podpisać się swoim głosem, pani Arad? — obrzydliwie wyszczerzył zęby.

Mężnie odwzajemniła uśmiech i wyjęła taśmę z przekładem „Nieprzerwanej Kreacji” z jego wilgotnych, czteropalczastych dłoni.

— Naturalnie, nie dla pana, tylko dla siostrzeńca — mruknęła złośliwie. Kung spojrzał zaskoczony.

— Nie mam siostrzeńca — odparł. — Chcę to podarować synowi brata. Nazywa się Brtkltc. Skąd pani wie?

— Czary — westchnęła.

Wzięła szklankę i usiadła przy wielkim oknie. Zapatrzyła się na holowniki ciągnące promy towarowe po złączach przewodów, podczas gdy podekscytowany barman trajkotał coś do interkomu. Nagle ktoś stanął tuż obok niej. Spojrzała na bok, a potem do góry. Ujrzała Kunga.

Miał ponad dwa metry wzrostu, sterczącego, czerwonego koguta na czubku głowy, przypominającego włosy, oraz wielkie jak spodki oczy, teraz przymknięte z powodu świateł, które barman zapalił dla uczczenia obecności Kin. Ciała Kungów były kościste, z mięśniami nanizanymi na kości jak paciorki. Między łopatkami wybrzuszało się trzecie płuco. Natomiast noszony przez niego kombinezon był krawieckim arcydziełem. Musiał być. Kung miał cztery ręce.

Uśmiechnął się. To znaczy wygiął pełne śluzu usta w półksiężyc.

— Nazywam się Marco Farfarer — powiedział. — I jeśli wreszcie zaspokoi to pani ciekawskość, jestem naturalizowanym człowiekiem. Tylko pozornie widzi pani Kunga. Niech zwykły przypadek przy narodzinach nie wprawi pani w błąd.

— Proszę wybaczyć — odparła. — To ta druga para rąk.

— Właśnie. Płaski świat? — pochylił się nagle i odezwał, ziejąc oddechem przepełnionym bagiennym fetorem.

Usiadł.

Uważnie wpatrzyli się w siebie.

— Skąd pan wie? — spytała.

— Czary — odparł. — Oczywiście rozpoznałem panią. Kin Arad, pracownica Kompanii, siedzi sobie na szczycie Liny Kung, w miejscu, w którym nikt by się nie spodziewał jej zastać. I wygląda na zaniepokojoną. Przypomniałem sobie, że jakiś miesiąc temu, kiedy nie mogłem wydostać statku z Ehftni, bo byłem zaledwie trzecim pilotem transportowym dalekiego zasięgu w okolicy, przyszedł do mnie człowiek, który…

— Myślę, że wiem, o kogo chodzi — przerwała mu.

— Powiedział parę rzeczy, zrobił kilka propozycji. A co zaoferował pani?

Wzruszyła ramionami.

— Między innymi płaszcz niewidzialności.

Oczy Kunga rozszerzyły się.

— Mnie dał sakiewkę ze skóry jakiegoś zwierzaka, która robiła to — mruknął.

Kin podniosła położone na stole pieniądze. Były tam 100- i 1000-Dniówki, 144-pjumowa ceramiczna sztabka z Ehftni, cienki zwitek różnych banknotów używanych przez ludzi, kilkaset żetonów Izby Gwiezdnej i karta do komputera.

— Niektóre z nich wsadziłem do automatu wymieniającego na Ehftni. Zostały przyjęte. Jeśli robiła pani kiedyś interesy z Ehftnianami, to wie pani, że to najlepszy dowód na ich oryginalność. Przypuszczam, że karta jest kluczem do autobanku, pewnie też na Ehftni. Miałem tego jeszcze więcej, przeważnie sztabki ehftnijskich dolarów. Byłem wtedy biedny.