Выбрать главу

Kin szturchnęła sztabkę pjumu i patrzyła, jak ta toczy się po stole.

— Ta torba je zrobiła? — spytała Kin.

— Taaa. Była nie większa niż dłoń. Widziałem, jak to z niej wychodzi. Myślałem, że on pracuje dla Kompanii. Chciał kupić moje usługi.

— Pilota?

Kung pokiwał dwiema dłońmi.

— Mogę bezbłędnie poprowadzić statek każdego typu. Nawet bez matryc. Jestem najlepszy… A ci czego chcą?

Barman nieśmiało podszedł do stolika, ciągnąc za sobą wielkie, kudłate, skaczące na jednej nodze stworzenie, do którego czubka głowy przyczepiony był głośniczek.

— To Zielony — Ciemniejący — do Indygo. Ehft — powiedział barman. — Jest urzędnikiem sanitarnym szczytu Liny.

— Miło mi — odparła Kin. Stwór zręcznym ruchem wyciągnął spod swego płaszcza, czy może skóry, przezroczyste pudło i podsunął je Kin przed nos. Marco głośno zasyczał.

— Voila! Regardez! — zaskrzeczał głośnik. — Ziemianka! Moutmount! Mądra! Zapytać!

Wielki czarny ptak siedzący w pojemniku spojrzał na Kin paciorkowatymi oczyma i powrócił do czyszczenia swych piór.

— Znaleźli go wczoraj — stwierdził barman. — Powiedziałem im, że to ptak z Ziemi. Tyle że on mówi. Sprawdzili w „Przewodniku po gatunkach rozumnych”, ale tam jest tylko jeden rodzaj istot latających i to nie ten.

— Wygląda na cholernie wielkiego kruka — powiedziała Kin biorąc klatkę. — W czym problem? — zawahała się. — Ach, rozumiem. Nie wiecie, czy go zaaresztować, czy unicestwić. A w ogóle, to jak on się tutaj dostał?

— Zagadka!

— Nie wiemy.

Pod wpływem impulsu otworzyła pudło. Ptak wyskoczył na krawędź i spojrzał na nią.

— Nieszkodliwy — stwierdziła. — Prawdopodobnie czyjś ulubieniec.

— Ulubieniec?

— Psychiczny symbiont — mruknął Marco. — Ludzie są zwariowani.

Ehft niepewnie wysunął się do przodu i wyciągnął mackę w stronę Kin. Trzymał w niej gruby zwój delikatnie powiązanego sznura. Rozpoznała księgę dotykową.

— Kiedy powiedziałem mu, że pani to pani, przeszukał wszystko pod tym swoim brzuchem i znalazł egzemplarz pani książki. Chciałby, żeby pani…

Kin już wiązała osobisty węzeł na początku zwoju.

— Zrozumieć! Nie! Mnie! — skrzeczał głośniczek — Dla! Szczenię! Należeć! Bliźniak!

— To znaczy…

— Rozumiem — wtrąciła znużonym głosem.

— Jalo! — wrzasnął nagle kruk.

— Weźcie to — powiedział barman, wciskając klatkę w ręce Marco. — Można to karmić, jeść, uprawiać z tym seks, uczyć śpiewać, czy robić cokolwiek, co ludzie robią ze swoimi ulubniecami.

— Ulubieńcami — poprawił Marco. Wziął klatkę. Najwyraźniej nie mieli wyboru.

Ehft popatrzył za nimi, gdy szli do zatoki promu.

— Zwariowani?

— Ludzie rządzą światem — mruknął barman ponuro. — Sam chciałbym mieć w sobie trochę tego wariactwa. Chodzą tak, jakby posiadali całą galaktykę, zauważyłeś?

Ehft rozważył zagadnienie. Zrozumienie tego, jak można poruszać się nie mając macek, zawsze przychodziło mu z trudem.

— Nie — odparł.

* * *

Na promie było niewielu pasażerów. Nastąpiło krótkie przeciążenie i podczepione silniki wyrzuciły ich z hangaru w dół Liny.

— Przynajmniej mamy miejscowego przewodnika — powiedziała Kin, uśmiechając się na znak, że to żart. Jednak ten Kung i tak najwyraźniej miał jakieś pojęcie o humorze. Prawie jak człowiek?

— Miałem nadzieję, że pomoże mi pani — powiedział Marco, wyciągając ze swej torby jakiś woreczek. — Nigdy tu, nie byłem. Kilka razy pilotowałem towarowce, ale tylko do szczytu.

— Bywał pan tak blisko świata swojej rasy i nie odwiedził go pan?

— Czyjej rasy? Ja urodziłem się na Ziemi. Wyciągnął fajkę koloru kości słoniowej, wypełnił czymś z woreczka i zapalił. Kin zmarszczyła nos.

— A cóż to?

— Tytoń — odparł Marco. — Krótko cięta, niezrównana szóstka. Przysyła mi ją pewien człowiek z Londynu. Z Anglii, rozumie pani.

— Sprawia to panu przyjemność? — Filtry w kabinie włączyły się ze szczękiem. Marco wyjął fajkę z ust spojrzał na nią w zadumie.

— W gruncie rzeczy, nie — odparł — ale daje mi to satysfakcję w rozumieniu historycznym. Czy mogę panią o coś zapytać?

— Oczywiście.

— Czy odczuwa pani pociąg do Kungów? To znaczy, seksualny?

Kin spojrzała w jego wielkie, szare oczy, przeniosła wzrok na pocętkowaną skórę, lecz zdusiła zgryźliwą odpowiedź. Przypomniała sobie pewne płotki.

Sucha, sztywna postać Marco emanowała wprost męskością. Słynęli z tego. Chodzące uosobienia fallusa. Jeśli idzie o rodzaj męski i żeński, ich rasa była idealnie spolaryzowana, bez psychicznych cech wspólnych, subtelnie widocznych u ludzi. Ich męskość przyciągała niektóre kobiety z siłą magnesu.

— Nigdy, przenigdy — odparła sztywnym głosem. — Może mnie pan nazywać staroświecką.

— Całe szczęście — westchnął. — Mam nadzieję, że pani nie uraziłem.

— Nic się nie stało. A dlaczego pan pyta?

— Och, nie uwierzyłaby pani w historie, które znam. O młodych kobietach noszących fryzury a la Freffr, o ich ubiorach, rzekomo w guście Kungów, o sztucznym i monotonnym zachwycaniu się muzyką Tleng. Kiedy podczas kryzysu grywałem na pianinie w nocnym klubie na Crespo, musiałem zamykać okna na noc. Raz dwie młode… — przerwał. — Oczywiście wiem, że jest pani kobietą cywilizowaną, ale kiedyś musiałem uderzyć krzesłem żonę ambasadora Nowej Ziemi.

Kruk w przezroczystym pudle kręcił się niespokojnie.

— Co zrobimy, kiedy Jalo skontaktuje się z nami? — spytała Kin.

Marco wyjął fajkę z ust.

— Co zrobimy? Ja zamierzam odwiedzić ten płaski świat. Cóż innego można zrobić?

Gdy prom opuszczał się na płytę terminalu, buchając parą z bloków hamulcowych, był właśnie przypływ. Kungowie rozwiązali problem poziomu wody budując lądowisko na tratwie, wznoszącej się i opadającej wzdłuż Liny w rytm oceanicznych pływów.

Kin wyjrzała w zielony deszcz. Zabudowania dookoła lotniska szarpały się na swych kotwicach. Mimo wczesnej pory kilku Kungów mknęło stateczkami po falujących ulicach, jakby brali udział w regatach.

Marco rozchlapał wodę, ciągnąc za sobą małego i wystraszonego Kunga.

— On twierdzi, że ma nas odebrać. Nie jest tak źle, co?

Ponaglany przez Marco przewodnik poprowadził ich przez zbiorowisko łodzi zacumowanych dookoła platformy, kierując się ku turystycznemu ślizgaczowi przeznaczonemu dla ludzi. Jego cztery baloniaste opony były teraz pływakami. Kin opadła na tylne siedzenie. Deszcz był ciepły i przemokła już do suchej nitki. Tutejsza woda wyjątkowo szybko przesiąkała przez materiał.

Marco usadowił Kunga z przodu, a sam zasiadł za sterem. Po chwili lina cumownicza jęknęła, zerwała się, zaś pojazd skoczył do przodu, rozbryzgując wodny pył. Marco prowadził z trzema ramionami nonszalancko zarzuconymi na oparcie fotela.

Czteroramienni byli rzadkością. W złych dawnych czasach Kungowie z wysokich kast wpływali na rozwój płodu używając technik mitogenetycznych. Cztery ramiona oznaczały klan wojowników. Kin postanowiła zapytać o to taktownie.

— Jak do tego doszło… — zaczęła — jak to się stało, że musi pan mieć specjalnie szyte koszule?

Nie odwrócił się.