Krótki uśmiech zadowolenia zniknął, zastąpiony przez drapieżny grymas. Mühlenkampf serdecznie klepnął Braschego po ramieniu.
— Ale woleliby być innym stadem, przyjacielu… Stadem wilków.
INTERLUDIUM
Wchodzące na pokład hordy warczały i kłapały na siebie zębami, kiedy ich Wszechwładcy zapędzali je do ładowni wciąż formującej się kuli. Ten czy inny zdezorientowany i przerażony normals kłapał krokodylimi zębami, kiedy tylko w ich zasięgu znalazł się podwładny innego kessentaia. Czasami ostre jak igły rzędy kłów upuszczały trochę żółtej krwi i wyrywały strzępy gadziego mięsa, zanim ich posiadaczy nie zmuszono batożeniem z powrotem do uległości.
Nie po raz pierwszy Ro’moloristen poczuł, że do gardła podchodzi mu żółć, a grzebień się stroszy. Częściowo wynikało to z własnych pierwotnych wspomnień czasu spędzonego w zagrodach rozrodczych, czasu nieustannej walki i strachu przed pożarciem żywcem przez własne rodzeństwo. Drugi powód był bardziej cuchnący.
Kiedy normalsi byli zdenerwowani albo przestraszeni, często tracili panowanie nad sobą. Brutalne ładowanie i rozładowywanie, połączone ze stresem lotu kosmicznego, wystarczyło aż nadto, by zdenerwować większość z nich, a wielu przerazić, mimo że byli tacy tępi. Rezultatem tego był smród rozbryzganych wszędzie posleeńskich odchodów, bijący ze świetlnych głębi. W tej sekcji kuli, za której załadunek młody Wszechwładca odpowiadał, smród był tak silny, że przyprawiał o mdłości. Ci normalsi, pomyślał Ro’moloristen, są tacy słodcy, tacy piękni. Ale zarazem tacy brudni.
Wzdłuż kolumny szli, mniej przejęci smrodem, w którym żyli na co dzień, cosslaini — bardziej rozwinięci normalsi — utrzymując namiastkę porządku. Utrzymywanie go nie było jedynym powodem ich obecności. Drugim było przenoszenie i ładowanie na pokład statku broni, której nie można było powierzyć normalsom z powodu stresu, w jakim byli.
Obok Ro’moloristena pojawił się kenstain[20].
Wszechwładca przywołał gestem hologram kuli, który zmaterializował się w powietrzu. Kolejny gest pazurem i fragment hologramu oraz prowadząca do niego droga nagle zalśniły jaśniej niż reszta.
— Poprowadź tę grupę tutaj i wprowadź ją do zbiorników hibernacyjnych — rozkazał.
Athenalras posiadał lenna na dziewięciu światach. Pierwszy, mimo masowej ewakuacji Ludu, popadał już w Orna’adar, posleeński Ragnarok. Tamtejsi Posleeni mieli być załadowani jako ostatni. Mieli wyruszyć do nowego świata, nazywanego przez nich „Aradeen”, chociaż jego mieszkańcy zwali go „Ziemią”.
3
Schultz jest za czysty, pomyślał Krueger. Po ćwiczeniach w błocie, których celem było niewiele więcej, niż przyzwyczajenie chłopców do brudu — no, a oprócz tego zmuszenie ich do przełamania swojej wrażliwości — chłopak wciąż był za czysty.
Krueger schylił się i wziął garść na wpół zamarzniętego błota, a potem rozsmarował je na twarzy Schultza.
— Ty mała cipo — warknął. — Ty mała, cuchnąca szparko. Jesteś niczym, jesteś wart tyle, co żydowska obozowa kurwa. Ona przynajmniej znałaby się na swojej robocie.
Potem odwrócił się do reszty ustawionego w szeregu plutonu.
— Ziemia to wasz przyjaciel! — krzyknął. — Macie z niej korzystać. Macie się do niej tulić jak do cycka matki. Przytulać się do niej jak do tych małych dziwek, na które traciliście czas. Wkopujcie się w nią. Nie bądźcie tacy jak ten gnojek Schultz, co się boi ubrudzić. Brud można zmyć. Własna krew schodzi trudniej. Spocznij.
Nie obdarzywszy żołnierzy już ani jednym spojrzeniem, Krueger odwrócił się i poszedł wyprostowany, żwawym krokiem do koszar podoficerów.
Pluton zebrał się wokół Schultza, stojącego z twarzą ociekającą szlamem. Nikt nic nie powiedział, wszyscy tylko się gapili. Sam Schultz dygotał z wściekłości. Jakim prawem, jakim prawem ten człowiek, na oko młodszy od niego, traktuje go jak śmiecia? Nie tylko dzisiaj, ale codziennie wydawało się Schultzowi, że Krueger, ćwiczący z jego plutonem, ma dla niego jakieś nowe upokorzenie.
Jeden z chłopaków, Rudi Harz, położył Dieterowi rękę na ramieniu.
— Mój przyjacielu… Krueger to dupek, nazistowski dupek. Ale to nazistowski dupek, który się zna na rzeczy. I widzi w tobie coś użytecznego. Korzystaj z tego.
Pozostali z powagą pokiwali głowami.
Schultz, wdzięczny za troskę, przekrzywił głowę i wzruszył ramionami. Harz był dobrym kolegą. Wszyscy byli dobrymi kolegami.
— Ale ten dupek Krueger — powiedział cicho — to zły człowiek, na czym by się nie znał.
— Tak — przytaknął Harz. — Najgorszy ze złych. Jeśli jeszcze raz usłyszę jego opowieści o gwałtach w obozach koncentracyjnych, chyba się porzygam. Mimo to wykorzystaj go do tego, do czego się nadaje: na przykład do nauczenia nas, jak pozostać przy życiu.
Schultz znów pokiwał głową.
— A więc wracamy maszerując? — spytał pozostałych. — Nie będziemy pełzać ani się wlec? Pomaszerujemy ze śpiewem?
Wśród powszechnej zgody chłopcy ustawili się w cztery szeregi. Harz mrugnął okiem do Dietera.
— Ty nas poprowadź, Dieter. Właśnie, Dieter… Pokaż temu draniowi Kruegerowi, że nas nie złamał.
Schultz stanął po lewej stronie plutonu.
— Vorwaaaaats… Marsch!
Stojący w pierwszym szeregu Harz zaczął śpiewać.
— Vorwarts! Vorwarts! Schmettern die hellen Fanfaren…[21]
Tymczasem w oddali Krueger uśmiechnął się pod nosem, czując ogromną radość.
— Stare sposoby wciąż działają.
Strome brzegi rzeki przemawiały do Indowy głosem ochrypłym ze starości. A on pamiętał; pamiętał.
— Byliśmy już kiedyś na waszej planecie, dawno, dawno temu — powiedział Rinteel, pozornie do kanclerza. — To bardzo smutna historia.
— Naprawdę? — spytał kanclerz. — Dlaczego smutna?
— Każda zniweczona nadzieja jest smutna — odparł Indowy nieobecnym głosem.
W oddali widział kamieniste wzgórze. Jego usta zaczęły cicho wypowiadać słowa w jego własnym języku. Kanclerz nie miał pojęcia, co te słowa oznaczały, ale w ich tonacji było coś, co chwytało za serce.
— Co mówisz? — spytał.
Indowy zwlekał z odpowiedzią kilka chwil, niewyobrażalnie smutnych chwil.
— To pieśń mojego ludu, starożytna pieśń. Opowiada o próbie wyzwolenia się spod ucisku naszych panów, o starożytnej twierdzy, o próbie stworzenia broni, by obronić tych, którzy w swoim czasie mogli stać się naszymi zbawcami.
Indowy westchnął i wskazał za okno śmigłowca.
— Opowiada krwawą historię tej skały, tam.
Jego słowa podsyciły ciekawość kanclerza; wydał polecenie pilotowi, ignorując zmarszczenie brwi swoich ochroniarzy. Śmigłowiec skręcił ostro w prawo. W zachodzącym słońcu kamieniste wzgórze lśniło złotem.