Oba czołgi pospiesznie zaczęły się obracać, by nadstawić w stronę ognia swoje grubsze przednie pancerze, a ich wieże obracały się jeszcze szybciej, by ostrzelać wroga.
To był wyścig z czasem. A potem Brasche uświadomił sobie, że te działa nie otworzyły ognia w tym właśnie momencie bez powodu. Odwrócił się w samą porę, by zobaczyć błyski wystrzałów.
Dla Hansa Braschego z Piątej Dywizji Pancernej SS (Wiking) świat utonął w czerni.
Leopard znów wystrzelił, odpędzając wspomnienia Hansa. I bardzo dobrze. Wtedy, pod Kurskiem, ponad sześćdziesiąt lat temu, druga bateria dział wypatroszyła czołg jego i jego skrzydłowego. Hans stracił przytomność. Nie wiedział, jak to się stało, że uciekł z wraku. Wyobrażał sobie siebie jako przerażoną, pełznącą istotę, uciekającą przed ogniem jak zwierzę z płonącego lasu. Podczas podróży powrotnej do Niemiec, gdzie przeszedł rekonwalescencję, wspomnienie to zostało zredukowane do wspomnienia o bólu, czasem tępym, czasem przeszywającym.
Nawet po tylu latach sprawiło, że zadrżał.
Brasche odegnał wspomnienia, ostatecznie i bez reszty. Rampa prowadząca do okopów czekała. Podszedł do niej i zszedł na dół.
Na dole, w okopach, Dieter Schultz, lat osiemnaście, dygotał z bólu po trafieniu fleszetką, która otarła się o jego ramię, zostawiając trzycentymetrowe rozdarcie na jego skórze. Krew plamiła jego kampfanzug, mundur polowy. W blasku pocisków smugowych lśniła matową czerwienią.
Inny z chłopców, Harz, patrzył z przerażeniem na jego ranę.
— Dieter, ty krwawisz.
— Nieważne — powiedział z naciskiem Schultz, przyciskając rozdarcie dłonią, by powstrzymać upływ krwi. — Biegnij do trzeciej drużyny. Niech przesuną się w prawo i otworzą ogień… Niech zdejmą z nas trochę ostrzału.
— Zu Befehl, Dieter[23] — odparł Harz na poły kpiąco, ale i na poły poważnie.
Krueger tymczasem kucał w milczeniu nieopodal, obserwując sokolim okiem poczynania Schultza. Kątem oka zauważył przeciskającego się okopem Braschego i stanął na baczność z pochyloną głową.
— Herr Major? — powiedział.
— Spocznij, sierżancie — odparł Brasche. — Ja tylko oglądam.
Dieter, pochłonięty swoją raną, ale jeszcze bardziej swoim zadaniem, nie zauważył stojącego niedaleko Braschego. Za to Hans dostrzegł, że w tym zimnym i błotnistym okopie chłopiec zaczyna wykorzystywać swój potencjał.
— Kryć się! — zawołał Dieter do pozostałych żołnierzy. Potem rzucił kilka krótkich słów do radia.
— Pięć pocisków przeciwpiechotnych.
Brasche i Krueger znów się skulili. W samą porę — czołg zaczął szybki ostrzał, zalewając teren nad okopem fleszetkami. Rozległo się pięć głośniejszych eksplozji i pięć cichszych, kiedy pociski kasetowe pękły, uwalniając swoją morderczą zawartość.
Odczekawszy nie więcej niż pół sekundy po piątej z tych cichszych eksplozji, Schultz wykrzyczał następny rozkaz i chłopcy, idąc za jego przykładem, wystawili głowy i karabiny ponad krawędź okopu, otwierając ogień do hologramów i pozostałych na polu bitwy pancerzy.
Bardzo dobrze, pomyślał Brasche.
Dom był pogrążony w porannym smutku. Matka i młodszy syn płakali otwarcie. Starszy chłopiec, prawie trzynastoletni, z trudem starał się niczego po sobie nie pokazać. Zeszłego wieczora jego ojciec kazał mu obiecać, że zaopiekuje się domem. Poprosił o tę obietnicę z powagą… i z powagą została złożona.
— Będę pisał codziennie, ma cherie… ma belle femme — obiecał mąż, głaszcząc płaczącą Isabelle po głowie. — Pewnie co jakiś czas będę dostawał przepustki.
Isabelle wtuliła mokrą twarz w jego ramię i objęła go mocno. Nie mogła się zmusić, by cokolwiek powiedzieć.
Zeszły wieczór był nieprzyjemny. Pokłócili się tak, jak rzadko im się zdarzało. Ona chciała nakłonić go, by zdezerterował, by uciekł gdzieś, gdzie armia go nie znajdzie. On twardo odmawiał, twierdząc — zgodnie z prawdą — że nie ma na Ziemi miejsca, w którym byłby bezpieczny przed wojskiem, skoro cała planeta zbroi się aż po zęby.
Ostatecznie widząc, że on tego nie zrobi, to ona ustąpiła. Obawiając się o własną przyszłość i pamiętając młodzieńcze, szczęśliwsze czasy, zawlokła męża do ich wielkiego drewnianego łoża i kochała się z nim z oszałamiającą wprawą i entuzjazmem, które odebrały mu dech.
— To żeby ci przypomnieć — powiedziała — co tu masz i do czego masz chcieć wrócić.
— Po takim wyczynie, kochanie — odparł, wciąż zdyszany — i w moim wieku… Lepiej, żebym trzymał się z dala w trosce o własne życie.
Mühlenkampf był… Cóż, innego określenia na to nie było: był oczarowany.
Stał przed nim lśniący — bo bestia nie została jeszcze pokryta farbą — Tygrys III. W dole, na poziomie gruntu — chociaż grunt ten był wielometrową warstwą betonu — gąsienice były oblepione błotem, co Mühlenkampf natychmiast zauważył.
— Jeździ — oznajmił drżącym głosem, wyciągając z tego faktu właściwy wniosek.
Mueller, Schlüssel, Prael i inni wyprostowali się z dumą.
— Jeździ, Herr General. To prototyp numer jeden. Jest jeszcze kilka usterek. Ale jeździ. Strzela. Może dostać w swój wielki pancerny nos i oddać.
— Poza tym — dodał Prael, który zaprojektował i niemal ręcznie zbudował całą elektronikę — Tygrys III jest najlepszym w dziejach zaprojektowanym i zbudowanym przez człowieka pojazdem szkoleniowym z symulatorami wirtualnej rzeczywistości, pozwalającymi na pełny zakres ćwiczeń kierowcy i strzelca bez opuszczania Kaserne.
— Mimo to będziemy musieli nim wyjechać — odparł generał. — W przeciwnym razie nigdy się nie dowiecie, co jeszcze może być nie tak. Kiedy taki dostanę? Albo, jeszcze lepiej, dużo takich dostanę?
— Ten już jest pański — powiedział Mueller. — Mamy nadzieję, że testy polowe pomogą w rozwiązaniu wszelkich pozostałych problemów.
Ale Mueller powiedział to do pleców Mühlenkampfa. Weteran mocował się już ze swoim nowym, niewygodnym, a czasami wyklinanym telefonem komórkowym.
— Brasche? Przyjeżdżaj do Monachium. Ale już!
Podstawowe szkolenie już dawno się skończyło. Wychudzony, wynędzniały szkielet Korps zaczynał rozrastać się i nabierać masy w bazie szkoleniowej na północnoniemieckiej równinie, gdzie chłopców przeniesiono na szkolenie w oddziałach.
Chociaż podstawowe szkolenie mieli już za sobą, dni wciąż im się dłużyły, a noce czasem jeszcze bardziej. Ale mimo to rozkoszowali się mianem „żołnierzy”. Podczas przemarszów przez okoliczne miasteczka szli z dumą, sprężystym krokiem.
To, że oglądały się za nimi dziewczyny, też bynajmniej w niczym nie szkodziło.
Żołnierze ginęli podczas szkolenia i byli zastępowani nowymi. Dawna niemiecka armia uważała, że jeden procent zabitych podczas ćwiczeń to nie tylko dopuszczalna, ale wręcz pożądana liczba. Nowa-stara niemiecka armia miała podobne zdanie, przynajmniej w tej materii.