W regularnej Bundeswehrze rzadko się to zdarzało. Tam nieliczni, rozsiani po jednostkach weterani Wehrmachtu byli bezsilni wobec politycznie poprawnej, wielokulturowej brei, którą politycy zrobili z niemieckiej armii.
Jedynie w 47. Panzer Korps, nazywanym zarówno przez politycznych wrogów, jak i zwolenników „SS Korps”, było wystarczająco wielu ludzi, którzy znali dawne sposoby postępowania — i co więcej, byli skłonni powiedzieć politykom i teoretykom społecznym, żeby się „odpierdolili” — żeby zamienić swoich nowych podwładnych w to, czego Niemcy, Europa, ludzkość potrzebowały.
Dlatego chłopcy maszerowali sprężystym krokiem, wiedząc, że być może jako jedyni spośród obrońców ich kraju potrafią i mogą sprostać czekającemu ich zadaniu.
Czy to właśnie widziały w nich dziewczyny z małych miasteczek? Czy widziały w nich jedynych obrońców, którzy nigdy nie zostawiliby ich na pastwę losu, dopóki nie zabrałaby ich śmierć?
Tego chłopcy nie wiedzieli.
— Wiem tylko, że mam okazję podymać o wiele częściej niż kiedyś — zaśmiał się niepoprawny Harz na chwilę przed tym, nim coś przykuło jego uwagę.
Zaczęło się od niskiego grzmotu w powietrzu. Już po chwili chłopcy wybiegali z namiotów, obawiając się trzęsienia ziemi.
— Co to, kurwa, jest? — spytał Harz.
Dieter tylko pokręcił głową, równie zdezorientowany.
— Tam! — krzyknął inny chłopak. — To czołg. Nic wielkiego.
Schultz obejrzał się i zobaczył żelaznego potwora pokonującego szczyt wzgórza. Tak, to był czołg. Nic specjalnego. Cały czas mieli do czynienia z czołgami. Potem jednak, kiedy maszyna podjechała bliżej, a ryk jej silnika się wzmógł, oczy Dietera wypatrzyły coś maleńkiego, wystającego ze szczytu wieży.
— Liebe Gott im Himmel![24]
Z wieży Tygrysa III, zupełnie jakby był na defiladzie — defiladzie przed wszechświatem, który należy do niego osobiście — Hans Brasche, niegdyś z Piątej Dywizji Pancernej SS (Wiking), salutował energicznie swoim przyszłym załogom.
INTERLUDIUM
Jak przystało na młodszego kessentaia, Ro’moloristen stanął, nie rzucając się w oczy, w głębi dziwnie zaprojektowanej, przypominającej aulę sali zgromadzeń.
Podłoga, o ile statek Aldenat’ mógł mieć stałe podłogi, unosiła się w górę od środka pomieszczenia, dzięki czemu młody kessentai widział całe zgromadzenie Wszechwładców i centralny podest pod przeciwległą ścianą.
Podczas gdy jego własna pozycja w hierarchii umiejscowiła go z tyłu, lepsi — a przynajmniej starsi — od Ro’moloristena zajęli bardziej prestiżowe miejsca z przodu. Na samym środku, tuż przy pustym półokręgu wokół podestu, stał Athenalras, z ramionami skrzyżowanymi na potężnej końskiej piersi, w postawie uniżenia i spokoju.
Tysiące innych Wszechwładców obecnych w auli stało w takiej samej nabożnej pozycji, gdy pojawił się przed nimi podstarzały Posleen, kenstain — Bin’ar’rastemon — niegdyś wybitny kessentai, który zszedł ze Ścieżki, by zostać wyjątkowego rodzaju kessenaltem. Bin’ar’rastemon nie był zwykłym castellainem, nie był zwykłym sługą innego Wszechwładcy. Kiedy brzemię lat i odniesionych ran zaczęło dawać mu się we znaki, przekazał władzę nad swoim klanem i jego majątek swojemu najstarszemu eson’antaiowi, czyli synowi, zachowując dla siebie zaledwie tyle, by wystarczyło mu na skromne życie kogoś, kto wszedł na Ścieżkę Pamięci.
Kessenaltowie Ścieżki Pamięci — połączenie historyków z kapelanami — mieli zapisywać i przypominać Ludowi jego dzieje, wartości, wierzenia… oraz wredny los zgotowany im przez Aldenat’ i ich jednakową dla wszystkich, jak spod sztancy, filozofię.
Odziany w ceremonialną uprząż z czystego ciężkiego metalu, Bin’ar’rastemon — stary, ze stawami powykręcanymi przez posleeński odpowiednik artretyzmu — z trudem wszedł po stopniach prowadzących na podest; za pasy uprzęży miał zatknięte starożytne zwoje.
Chociaż kenstaini zazwyczaj nie cieszyli się szacunkiem jako klasa, może z wyjątkiem Wszechwładców, którym bezpośrednio służyli, idący Ścieżką Pamięci byli powszechnie wysoko cenieni. Bin’ar’rastemon ustawił się na środku podestu i ceremonialnie powitał zgromadzonych Wszechwładców.
— Opowiedz nam, Pamiętający — odpowiedzieli chórem — o ścieżkach przeszłości, żebyśmy poznali ścieżki przyszłości.
Bin’ar’rastemon rozwinął jeden ze zwojów i położył go na kruchej mównicy. Potem oparł na nim dłoń. Był Pamiętającym wciąż w pełni władz umysłowych, jakkolwiek stare mogło być jego ciało. Nie potrzebował zwoju, by opowiedzieć swoją opowieść.
— Z Księgi Wiedzących… — zaczął.
4
Baza została wybrana na punkt zborny 47. Panzer Korps ze względu na centralne położenie. Ze wszystkich małych Kaserne w całych Niemczech, nowych, starych i odnowionych, spływały tysiące świeżo wyszkolonych żołnierzy i weteranów z kadry oficerskiej.
Baza nadawała się na miejsce stacjonowania dużego korpusu, była jednak zbyt blisko Hamburga, Berlina, Essen i Frankfurtu. Innymi słowy, niemiecka lewica, a przynajmniej ta jej część, której przywódcy potajemnie zaprzedali się Elfom, zbyt łatwo mogła się do niej dostać.
I robiła to. Tysiącami, dziesiątkami tysięcy.
— Tych drani jest tam chyba z pięćdziesiąt tysięcy — mruknął Mühlenkampf, stojąc przy oknie swojego gabinetu, które wychodziło na główną bramę Kaserne. — Skąd oni wszyscy, u diabła, się wzięli? Dlaczego ci chłopcy nie są w wojsku? Dlaczego te dziewczyny nie są w cholernym wojsku, skoro już o tym mowa?
Oczywiście znał odpowiedź. Mimo zagrożenia ze strony Posleenów idea służby zastępczej była zbyt głęboko zakorzeniona w niemieckiej kulturze politycznej i społecznej, by przezwyciężyło ją nawet widmo całkowitej anihilacji. Co ciekawe, Wielka Brytania i Stany Zjednoczone, nie mające długiej ani utrwalonej tradycji poboru w czasie pokoju ani „obowiązkowej służby społecznej”, radziły sobie o wiele lepiej z powoływaniem młodych ludzi do wojska. Tam domy spokojnej starości i tym podobne placówki nigdy nie uzależniły się od nisko płatnej niewolniczej pracy. Zawsze prywatne — a przynajmniej nie do końca państwowe — mogły takimi pozostać. A w Niemczech? W Niemczech tak dobrze nie było.
Niezależnie od tego, skąd się wzięli protestujący, nie było wątpliwości, dokąd zamierzali się dostać. Mühlenkampf bez najmniejszego śladu rozbawienia patrzył, jak demonstranci, ustawieni w falangę, zostają nie bez trudu odepchnięci od bramy. Jeszcze mniej bawiła go tablica — z napisem „Przyjaźń z braćmi z kosmosu” — która spadła z trzaskiem na głowę i ramiona policjanta.
Na biurku generała zadzwonił telefon. Mühlenkampf odwrócił wzrok od protestujących i odebrał.
— Mühlenkampf.
W słuchawce usłyszał głos kanclerza. Choć generał wciąż nie był przyzwyczajony do nowoczesnych urządzeń, głos wydał mu się odległy i nieco stłumiony. Tryb głośnomówiący, domyślił się.
— Mówi kanclerz. Siedzi tu ze mną w gabinecie i słucha Günter. Jak sytuacja, generale?
— Moja sytuacja? Mam czterdzieści czy pięćdziesiąt tysięcy demonstrantów pod bazą. Połowa z nich to niedomyci długowłosi, którzy powinni być w wojsku, ale nie są. W tej chwili właśnie szturmują bramy. A miejscowa policja nie potrafi ich zatrzymać.