Po drugiej stronie zapadło krótkie milczenie.
— Jadą do was autobusami dwa bataliony policji do tłumienia zamieszek. Powinni tam być co najwyżej za dwie godziny.
Choć kanclerz nie mógł tego widzieć, Mühlenkampf potrząsnął głową.
— To o wiele za późno. Zresztą to i tak by nie wystarczyło, nawet gdyby byli tu już teraz.
— To wszystko, co mam, generale.
— Ja mam więcej — odparł stary esesman w zamyśleniu. — Mam pół stanu osobowego pancernego Korps.
W słuchawce odezwał się nowy głos, przepełniony gniewem. Mimo zniekształceń generał był prawie pewien, że to Günter.
— Esesmanie, nie wolno ci użyć twojego Korps przeciwko tym cywilom; skutki dla public relations byłyby katastrofalne.
Powstrzymując warknięcie gniewu, generał postanowił spróbować innego podejścia.
— Przepraszam, Herr Kanzler. Chyba mam jakieś zakłócenia na linii. Nie rozumiem, co mówicie. Czy Günter coś powiedział? Rozłączę się i spróbuję jeszcze raz.
Mühlenkampf odłożył słuchawkę.
— Lucy! — krzyknął do swojej sekretarki. — Kanzler albo jacyś inni ważniacy będą tu za chwilę dzwonić. Dopilnuj, żeby wszystkie linie były zajęte, dobrze? I poślij kogoś po moich dowódców dywizji i brygad.
Grupa ludzkich podwładnych Tira znów siedziała półkolem przed jego biurkiem. Tir miał zamknięte oczy, ale uszy szeroko otwarte. Oddychał płytko, lecz równomiernie. Jego usta poruszały się w mantrze odmawianej w jego własnym języku.
— Wszystko gotowe — powiedział Dunkel, czerwony. — Co najmniej pięćdziesiąt tysięcy demonstrantów zbiera się pod bazą w Sennelager, by walczyć z faszystami.
— Armia nie ma nic przeciwko temu — oznajmił jedyny z obecnych odziany w szary mundur; był przedstawicielem pewnych kół Sztabu Generalnego. — Nawet jeśli niektórzy sprzeciwiali się niszczeniu naszych własnych baz, praktycznie nikt nie chce, by ci ohydni esesmani dalej nosili mundury.
Günter, zielony, przez chwilę milczał.
— Mamy tam także swoich ludzi, co najmniej sześćdziesiąt procent protestujących to zieloni.
Tir wciąż nie otwierał oczu i płytko oddychał.
— Wszyscy dobrze się spisaliście — powiedział zduszonym głosem. — Za dobre sprawowanie czekają was nagrody…
Dieter Schultz, w hełmie na głowie i z otrzymanymi za swoje talenty insygniami Stabsunteroffiziera — sierżanta sztabowego — oraz Rudi Harz, sierżant, ustawili swoich ludzi w szeregi, a potem stanęli po ich prawej stronie.
— Co się dzieje, Dieter? — spytał Harz.
— Nie mam pojęcia, Rudi. Może będziemy świętować Dzień Bastylii.
Harz prychnął.
— Jakoś mi się nie wydaje. Dostaliśmy rozkaz założenia hełmów i masek przeciwgazowych oraz zabrania pałek, więc chyba nie.
— Zapytamy Kruegera? — spytał szeptem Schultz. — Nie znoszę pytać tego bydlaka o cokolwiek.
Krueger — teraz sierżant major kompanii dowodzenia 501. Schwere Panzer Abteilung — batalionu ciężkich czołgów — usłyszał swoje nazwisko i słowo „bydlak” mimo odległości dzielącej go od chłopaków. Założył, że „bydlak” może odnosić się tylko do niego samego, i uśmiechnął się na tę myśl.
Stojąc przed oddziałem, Krueger obejrzał się przez ramię.
— Rozpierdolimy parę łbów, Knaben[25]. To wszystko, co musicie wiedzieć.
Adiutant stojący przed trzynastoma czworobokami po dwudziestu albo dwudziestu jeden ludzi — wszystkimi, których do tej pory wyszkolono — oraz większym czworobokiem po lewej, składającym się z żołnierzy służby pomocniczej, wydał rozkaz „baczność”. Żołnierze zesztywnieli.
Przed szeregami pojawił się Brasche. Tak samo jak chłopcy, był ubrany w szary polowy mundur. Nowocześniejszy wzór kamuflażu, który wcale nie był bardziej skuteczny przeciwko posleeńskim prętom wizyjnym, był trudno dostępny. Tak czy inaczej, nie miało to znaczenia. Brasche i reszta kadry Korps czuli się o wiele lepiej w szarym polowym mundurze, niż w kalejdoskopie kolorów składających się na nowoczesny niemiecki mundur polowy.
Nastąpiła wymiana salutów. Adiutant odsunął się na bok i pomaszerował na miejsce za Braschem.
Hans mówił krótko i zwięźle. Czekające ich zadanie było nieprzyjemne, i chociaż zamierzał je wykonać, nie czuł autentycznego entuzjazmu.
— Chłopcy, przed główną bramą są ludzie, którzy próbują się tu włamać i zdemolować nasz mały domek. Na mój rozkaz założycie maski przeciwgazowe. Zrobicie to po to, żeby gazety i telewizja, a także przypadkowo wymiar sprawiedliwości nie mogły zidentyfikować waszych twarzy. Potem pomaszerujemy do bramy, śpiewając „Panzerlied”. Jeśli sami sobie pójdą, tym lepiej. Ale jeśli nie, poślemy jak najwięcej z nich do szpitala.
Schultz zauważył, że Krueger parska śmiechem z niepohamowanej radości. Wydawało mu się, że usłyszał szept: Jak za starych dobrych czasów.
Brasche ryknął rozkaz, który poniósł się echem wzdłuż szeregów. Żołnierze zaczęli zakładać maski. Od czasu wybuchu wojny z Posleenami ten sprzęt stał się w dużej mierze nieprzydatny, bo Posleeni byli odporni na wszystkie ziemskie gazy bojowe. Jedynym powodem, dla którego go wydawano i z nim ćwiczono, była nadzieja niemieckiego przemysłu chemicznego, współpracującego blisko z Rosjanami, że któregoś dnia uda się stworzyć militarnie przydatną toksynę z jadu grat, posleeńskiego szkodnika przypominającego osę.
Na kolejny rozkaz żołnierze unieśli pałki. Jeszcze jeden rozkaz — i bataliony wykonały w prawo zwrot. Ostatnia komenda — i ruszyli po bruku w stronę głównej bramy Kaserne.
Nie trzeba było rozkazu, żeby zaczęli śpiewać.
Choć stłumiony przez maski, ryk dziesiątków tysięcy gardeł wyśpiewujących tradycyjną pieśń wojsk pancernych niemieckiej armii — czy to Reichswehry, Wehrmachtu, SS, czy Bundeswehry — sprawił, że drewno i kamień koszar zadrżały.
Demonstranci tak byli zajęci próbami sforsowania bramy Kaserne, że ich pierwsze szeregi nawet nie zauważyły nadejścia żołnierzy Korps. Trzask łamanych tablic z hasłami i krzyki mężczyzn i kobiet zagłuszyły marszową pieśń. Żaden z protestujących nie zauważył niczego niestosownego w fakcie, że hasła na tablicach brzmiały: „Chcemy pokoju” i „Nie oliwcie trybów machiny wojennej”. Ani jeden z nich nie dostrzegł niczego dziwnego w próbie przeszkodzenia w szkoleniu ludzi, którzy mieli ocalić Ziemię przed Posleenami, którzy chcieli ją zniszczyć. Demonstranci po prostu nie przyjmowali do wiadomości faktu, że Posleeni są zagrożeniem. Wielu z nich nie chciało przyznać, że obcy w ogóle istnieją.
Nieco dalej siedział, przyglądając się zamieszkom, ale nie biorąc w nich udziału, stosunkowo dobrze naćpany Andreas Schüler. Wysoki, chudy, niespecjalnie domyty, Schüler nie przyszedł tu dlatego, że obchodziło go „ratowanie” Ziemi. Nie przyszedł tu, bo miał coś przeciwko wojsku, chociaż kiedyś miał coś przeciwko niemu zupełnie osobiście i odsłużył swój „rok społeczny” w nieskończenie wygodniejszym domu opieki.
26