Machnął ręką i wszystkie hologramy wyświetliły mapę federacyjnego sektora galaktyki; układy, które padły już pod naporem najeźdźców, były czerwone, federacyjne — niebieskie. Mapę otaczały statystyki zysków i strat, tak ukochane przez darhelskich kupców i bankierów.
— Obrzydliwość — mruknął Urdan. — Jakim prawem obciążasz nas absurdalnymi stawkami, których żądają ci barbarzyńcy? Jestem odpowiedzialny przed moimi udziałowcami i inwestorami. Koszt utrzymania tych ludzi jest zbyt duży. Powinni przyjąć stawki Indowy i być wdzięczni.
Ghin zgadzał się z tym ostatnim twierdzeniem. Arogancja ludzi była wprost niebywała.
— To wina najliczniejszego z podgatunków ludzi, zwanego przez nich Chińczykami — odparł.
Zaczynał odczuwać gniew na ludzką arogancję. Zdławił go jednak bezlitośnie; lintatai, gdyby już w nią wszedł, była dla Ghina tak samo niebezpieczna, jak dla każdego Darhela.
— Ludzie zwani Chińczykami dokonali obliczeń i ustalili, że proponowane przez nas stawki są o wiele niższe niż te, na które moglibyśmy się zgodzić. Wraz z pozostałymi barbarzyńcami po prostu odmówili nam pomocy, dopóki nie złożyliśmy im lepszej propozycji. Oczywiście zapłacilibyśmy i trzy razy więcej niż zażądali — dokończył z przebiegłym uśmiechem. — Ale oni tego nie wiedzieli. Cieszcie się, że koszty są takie niskie. Mogłoby być o wiele gorzej. I bądźcie spokojni, moje wydatki były jeszcze większe niż wasze. Mam też plan, by ci Chińczycy odpowiedzieli za swoją bezczelność.
Z wciąż pochyloną głową — bo rzeczywiście był niebezpiecznie bliski lintatai — Urdan podniósł wzrok i spojrzał na hologram.
— I jeszcze jedno. Widzę, że granica jest wyraźnie zaznaczona. Dlaczego ludzcy najemnicy zostawili ten sektor otwarty, skoro Posleeni przeciskają się tamtędy całą masą?
W odpowiedzi Ghin zaledwie się uśmiechnął.
Statek tunelowy tętnił życiem i świadomością celu: życie dla Po’oslen’ar, Ludu Statków, i śmierć dla wszystkich, którzy staną im na drodze.
Athenalras rozmyślał, pełen dumy i zadowolenia, przyglądając się przyrządom po trzykroć przeklętych Aldenat’; oprócz niego samego mało kto z Ludu pojmował ich działanie. Wokół niego krzątali się kenstainowie, kilku kessentaiów i minimalna liczba rozwiniętych normalsów, konieczna do kierowania kulą bojową. Większość Ludu spoczywała nieprzytomna i zahibernowana — a co ważniejsze, nie jedząca — głębiej w trzewiach statku. Wszystko szło dobrze, a Lud podążał drogą do kolejnego podboju na długiej i ognistej ścieżce gniewu i wojny.
— Panie? — zapytał jeden z kessentaiów, Ro’moloristen, z czymś pomiędzy szacunkiem a podziwem. — Mam informacje, których żądałeś.
— Daj mi je, młodzieńcze — rozkazał krótko starszy wiekiem i stopniem.
— Ten półwysep wystający w kierunku przeciwnym do kierunku obrotu celu wygląda na najlepszy dostępny obszar lądowania. Jest zaludniony, bogaty w przemysł i obrobione metale, żyzny i płodny. Byłby doskonałym miejscem dla Ludu z naszego klanu… do chwili, oczywiście, kiedy przyszłaby pora wyruszyć dalej.
Kessentai zawahał się; jego wódz skinął mu głową.
— Bogaty i płodny, ale…
— To dziwne miejsce ta „Europa”, jak je nazywają. Zjednoczona i podzielona. Mądra i bezmyślna. Odważna i lękliwa. Nie mająca znaczenia w czasie pokoju, jak twierdzą archiwa, do których dotarliśmy, ale potencjalnie groźna w boju.
Starszy nastroszył grzebień.
— Czy są gorsi od szarych threshkreen z Diess? Metalowych threshkreen z Kerlen? Czy są gorsi od przeklętych thresh z mniejszego kontynentu, którzy pokonali w boju nasze pierwsze lądowanie i nawet teraz opierają się Ludowi ogniem i krwią?
Młodszy Wszechwładca opuścił wzrok, odpowiadając.
— Mój panie… To są właśnie szarzy threshkreen, to ich dom. A istoty z mniejszego kontynentu? To potomkowie kolonistów, bardzo podobnych do Ludu, którzy opuścili swoje pierwotne siedziby i wyruszyli do nowych i niemal pustych miejsc, niszcząc i eksterminując thresh, których tam zastali.
Wódz zjeżył się, rozpościerając grzebień.
— A więc chcesz powiedzieć, młody Ro’moloristenie, że podbój tego miejsca, tej Europy, jest zbyt trudnym zadaniem dla Ludu, zbyt trudnym dla mnie?
— Nie! Mój panie, nie! — przeprosił pospiesznie młodszy kessentai. — To da się zrobić. Ale musimy podejść do sprawy ostrożniej niż zazwyczaj. Musimy zdobyć przyczółek… albo może dwa, jak sądzę. Tam rozbudujemy nasze siły, zanim dokonamy podboju reszty. Spójrz, panie. Tu są moje zalecenia.
Wszechwładca przesunął szponami nad aldenatańskim ekranem.
Ułagodzony nieco Athenalras spojrzał na monitor.
— Rozumiem. Proponujesz, żebyśmy wylądowali tutaj, na wschodzie, na równinie…
— Nazywają to Polską, panie.
— Polską? — powtórzył Athenalras. — Barbarzyńska nazwa — prychnął.
— W rzeczy samej — zgodził się Ro’moloristen. — Thresh z tej barbarzyńskiej krainy, Polski, mają opinię groźnych w walce, chociaż sukcesy odnosili niewielkie.
— A drugie lądowanie?
— Tę krainę nazywają Francją. I znów ich reputacja na Ścieżce Gniewu jest dobra, a mimo to również odnosili niewielkie sukcesy.
— Nie rozumiem, pisklaku. Proponujesz, żebyśmy wylądowali w dwóch miejscach, w których thresh są groźni w boju, ale nie odnoszą sukcesów? Po prostu tego nie pojmuję.
— Czasami, mój panie — odparł Ro’moloristen — można być potężnym na Ścieżce Gniewu, a mimo to przegrać, bo jest ktoś inny, jeszcze potężniejszy. — Młody Wszechwładca dotknął ekranu pazurem. — Tutaj. To jest to miejsce. Dom odzianych w szarość thresh. Kraina, która usuwa w cień threshkreen Francji i Polski. Kraina, na którą musimy przygotować inwazję, jakiej Lud jeszcze nie widział.
— A jak się zwie ta straszliwa kraina, pisklaku?
— Mój panie, jej thresh nazywają swój dom „Deutschland”.
CZĘŚĆ I
1
Śnieg osiadał na policzkach i brwiach, zakrywając z wolna scenę grozy czystym białym kocem. Białe płatki spadały na włosy mężczyzny, który sam był blady jak śnieg. I zgarbiony. Przygięty ciężarem lat i troskami swego ludu, spoczywającymi na jego starym, umęczonym grzbiecie.
Bundeskanzler[2] odwrócił wzrok od ohydnego, zasypywanego śniegiem widoku. Wystarczyło, że widział to niegdyś tętniące życiem, zabytkowe miasto starte z powierzchni ziemi, jakby nigdy nie istniało. A lista ofiar… Tak olbrzymia lista ofiar… armii państwa o wiele potężniejszego niż jego własne. Kanzler zadrżał ze strachu o swój kraj, swoją kulturę i swój lud.