7
Jak dotąd linie obronne trzymały się, i to nieźle. Chociaż spojrzenie na poplamioną czerwienią mapę w kwaterze głównej Mühlenkampfa mogło kazać niewtajemniczonemu obserwatorowi przypuszczać, że Niemcy właśnie są zajmowane, ale taka ocena byłaby błędna. Atak na Ingolstadt powstrzymano. Bawarski Panzer Korps, z pomocą dwóch korpusów stosunkowo niezłej piechoty górskiej, niszczył desant na Tybingę.
W przypadku Meissen, Schwerin, Nienburgu i Guemmersbach kwestia pozostawała otwarta do czasu, aż dwa korpusy pancerne z Ingolstadt i jeden z Tybingi wykończą resztki Posleenów, przegrupują się i ruszą wesprzeć pozostałych. Miasta te wciąż jednak się trzymały.
Złe wieści dochodziły jedynie z północnobawarskiego miasta Aschaffenburg, którego wszyscy mieszkańcy zginęli wraz z większą częścią korpusu piechoty. Jedynym, co stało na drodze posleeńskich zwycięzców i sprawców tej rzezi, były znienawidzone przez wszystkich relikty na wpół zapomnianej wojny — oraz młodzi ludzie, których pozwolono im skazić dawno nieaktualnym spojrzeniem na świat…
— Sześćdziesiąt siedem lądowników tuż nad horyzontem, lecą w tę stronę — oznajmił 1c, czyli oficer wywiadu Braschego, ze swojego stanowiska, na którym pełnił dodatkowo obowiązki strzelca obrony bliskiego zasięgu.
— Jakiego rodzaju? — spytał Brasche.
— Różne, mein Herr. Brygada Florian Geyer jest w stanie rozpoznać w tym śniegu tylko zarysy kształtów. Nawet termowizja ma problemy. To, co widzieliśmy, wskazuje na tyle samo C-Deków, co Minogów.
— Zobaczą nas tu, pod pianką maskującą?
— Florian Geyer jeszcze żyje i nadaje — odparł lc, mimo że pytanie było retoryczne. — Może wróg wcale nie radzi sobie z tym białym gównem lepiej niż my.
— Może nie — powiedział Brasche i włączył kanał ogólny. — Wszystkie jednostki, wstrzymać ogień i czekać na mój rozkaz. Chłopcy, zrobimy małą sztuczkę…
Co za paskudny, wredny numer, pomyślał Pieter Friedenhof, mnąc w dłoni list od Gudrun, który dostał przy śniadaniu.
— Pieprzona dziwka — powiedział na głos. — Zimna, nieczuła pizda. Jak ona śmiała mnie rzucić w takiej chwili? Dla jakiegoś tępego nazisty?
Załamał się i rozpłakał, przeklinając imię „walczącej”. Z każdym przekleństwem i każdym szlochem czuł, jak wszystkie powody, dla których chciał walczyć i zginąć, gdyby trzeba było — jego dom, jego rodzina, jego dziewczyna — znikają.
Prognoza pogody przepowiadała nadciągające z południa śnieżyce, ale Pieter czuł się tak, jakby jego serce i duszę już spowiła śnieżyca.
Słuchawka radia zatrzeszczała w uchu Braschego.
— Batalion Michael Wittman? Tu Mühlenkampf.
— Tu 501. Schwere Panzer, Herr General.
— Brasche? Gut. Bardzo dobrze. Posłuchaj, Hansi, mamy problem. Zatrzymaliśmy wroga na tej linii, odpieramy go już od dwóch dni, ale wygląda na to, że odpuścili sobie frontalne natarcia bez wsparcia. Byłbym zadowolony z chwili oddechu, ale te pieprzone lądowniki zrobią z naszych wysuniętych sił mielonkę. Macie…
— Panie generale, mam pomysł — przerwał mu Hans. Przez chwilę w radiu panowała cisza; Mühlenkampf myślał o Krzyżu Rycerskim Żelaznego Krzyża, który, jak wiedział, wisi na szyi Braschego.
— Co to za pomysł, Hansi?
— Niech wszyscy z pierwszej linii, oprócz piechoty, zupełnie się wyłączą. Niech artyleria trzyma linię; czy dobrze stoimy z amunicją?
— Mamy dosyć — przytaknął Mühlenkampf. — Ale meldunki są jasne, Brasche: nawet przez najcięższą ścianę ognia zawsze coś się przemknie.
— Nie w takiej ilości, żeby strzelcy i karabiny maszynowe nie dały sobie z tym rady, przynajmniej przez jakiś czas, Herr General. A jeśli będzie pan dalej używał czołgów, te C-Deki i Minogi zjedzą je na przystawkę.
— Zajęcie się nimi to twoje zadanie, Hans — upierał się Mühlenkampf.
Brasche wytarł z czoła kilka kropli potu, potu zdenerwowania.
— Tak, Herr General. Ale przy stosunku sił pięć do jednego niewiele zdołam wskórać… jeśli nie ucieknę się do sprytu.
— Czekaj, bez odbioru — rozkazał Mühlenkampf, próbując zmusić niewyspany mózg do logicznego myślenia.
— Jest mało czasu na decyzję — upierał się Brasche. — Moim sposobem mielibyśmy szansę.
— Co to za sposób, Hansi?
Brasche zaczął wyjaśniać. Jego własna załoga zrobiła wielkie oczy i zadrżała. Czy ich dowódca ze szczętem oszalał?
To szaleństwo — mruknął wystraszony Friedenhof, ukryty na stosunkowo bezpiecznym zboczu. — Szaleństwo.
W uszach chłopaka coraz głośniej rozbrzmiewały odgłosy zbliżania się wroga, złowroga kakofonia, tak wyraźnie odcinająca się od łoskotu artylerii, jak w dawnych czasach tętent kopyt odcinał się od wbijania pik i wyciągania mieczy. Im głośniejsze było crescendo pazurzastych stóp drących ziemię, wyciąganych mieczy borna, syków, parskań i niezrozumiałych chrząknięć, tym głośniej każdy piechur 165. Dywizji Piechoty słyszał własne serce, tłukące się coraz gwałtowniej w jego piersi.
Nagle, jak tuman mgły unoszący się nad rzeką, pojawił się wróg. Najpierw ujrzano rój latających spodków, ten arów Wszechwładców. Te wzięli pod ostrzał snajperzy batalionu Jaeger[35]. Tenarów było jednak więcej niż snajperów, były trudne do trafienia i bardzo dobrze uzbrojone. Choć sporo z nich zniknęło w aktynicznych wybuchach, snajperzy ginęli, rozdzierani na strzępy i paleni na węgiel po każdym drobnym zwycięstwie nad najeźdźcą.
Kilka minut po pojawieniu się Wszechwładców na tenarach nadciągnęła reszta hordy. Obcy szli zwartą masą, falangą gadzich ciał najeżonych kłapiącymi paszczami i błyskającymi ostrzami zębów. Artyleria zaczęła ryć w tej ścianie ogromne bruzdy. Żółte ciało i krew, żółte kości i ścięgna szybko zasłały cały teren.
Nie zważając na straty, horda runęła w dół, w stronę taktycznego grzbietu, wzdłuż którego obrońcy wznieśli swoje umocnienia.
Nagle na rozkaz Niemcy zaczęli się ostrzeliwać. MG-3, bezpośredni potomkowie „Pił Hitlera” z drugiej wojny światowej, wypełniły powietrze dźwiękiem darcia nieskończonej ilości płacht płótna w dłoniach nieskończenie wielkiej liczby olbrzymów. Odrzut karabinów maszynowych odpychał leżących strzelców w tył. Dookoła rozszedł się smród kordytu i oliwy, gotującej się w nagrzanych mechanizmach podajników amunicji. Posleeni wrzeszczeli, stawali dęba, padali, wili się i ginęli nędzną śmiercią od ołowiu.
Wreszcie, przedzierając się przez piekło kul i ognia, którymi zasypywali ich obrońcy, obcy natknęli się na wąski pas min nazywanych „Skaczącymi Barbie”. Urządzenia te — przypadkowe efekty uboczne nieudanego eksperymentu w dalekim Fort Bragg w Kalifornii wiele lat wcześniej — czekały cierpliwie, aż wróg znajdzie się wystarczająco blisko i w wystarczająco dużej liczbie.
Grupa dwudziestu Posleenów, pragnąca być może w równym stopniu zbliżyć się do ludzi, jak i uniknąć najgorszego ostrzału artylerii i karabinów maszynowych, aktywowała Barbie. Mina wykorzystująca wbudowane w nie małe urządzenie anty grawitacyjne uniosła się na metr w górę. Potem rozwinęła liniowe pole siłowe o promieniu sześciu metrów. Jedenastu Posleenów upadło natychmiast. Byli żywi, ale stracili nogi; machali bezradnie kikutami, wrzeszcząc i bryzgając wszędzie wokół żółtym ichorem.