Wykonawszy swoje zadanie, pole siłowe wyłączyło się, by oszczędzać energię, a anty grawitacyjny napęd miny odrzucił ją w bok, gdzie objęła swoim zasięgiem następny obszar. Jej żółta plastikowa obudowa szybko przestała być widoczna w bryzgach żółtej krwi.
Jedynie dzięki udzielonej w ostatniej chwili pomocy Amerykanów Niemcy w ogóle mieli Barbie. Ich własna lewica, a przynajmniej ta jej część, którą udało się Darhelom zdominować, nie dopuściła do powstania tak odrażających urządzeń jak miny. Tak samo jak nie dopuściła do wyprodukowania niewielkiej ilości czystej broni jądrowej… i trucizn… i wszystkiego tego, co trąciło militaryzmem. „Żadne zagrożenie nie może usprawiedliwiać produkcji tak straszliwej broni!”, wołano. „Żadne zagrożenie nie może usprawiedliwiać…”.
Dlatego właśnie, mimo otrzymanych w ostatniej chwili dostaw, niemiecka armia posiadała niewiele Barbie oraz jeszcze mniej broni jądrowej i wykorzystującej antymaterię.
— Wszystkie czołgi, ładuj przeciwokrętowymi. Przygotować się na ciągły ostrzał zubożonym uranem. Wprowadzić poprawkę na cel. I morda w kubeł.
Połowa batalionu miała już załadowane pociski zaprojektowane do radzenia sobie z posleeńskimi lądownikami. Druga połowa zaczęła procedurę otwierania komór, usuwania z nich materiału miotającego i pocisków i zamieniania ich na penetratory z rdzeniem ze zubożonego uranu.
Ładowanie przebiegło szybko i sprawnie. Chociaż zaprzedana lewica próbowała, nie dała jednak rady zapobiec produkcji niemieckich precyzyjnych maszyn. Nawet komunistyczny kiedyś wschód przezwyciężył w dużej mierze inspirowaną przez czerwonych tendencję do produkowania gówna, żeby tylko zmieścić się w planach i normach.
Co do samych penetratorów, lewacy wrzeszczeliby pod rytualnie negowane niebiosa, gdyby dowiedzieli się, w jaki sposób proste skądinąd pociski zostały zmodyfikowane… i dlaczego. Wykorzystanie zubożonego uranu przeszło w Bundestagu, niemieckim parlamencie, bardzo niewielką większością głosów. „Ekologicznie nierozsądne. Groźne dla środowiska. Zanieczyszczające. Brudne. Nieestetyczne. Bluźniercze. Odbierają mi apetyt, kiedy jem swoje wegetariańskie śniadanie. Zmuszają mnie do brania pod uwagę tego, czego istnienie należy negować…”.
Lewica nie dowiedziała się jednak — ukryto przed nią tę informację — że każdy penetrator z rdzeniem ze zubożonego uranii został częściowo wydrążony, by zrobić miejsce dla niewielkiej ilości antymaterii w polu zabezpieczającym. Amerykańska firma współpracująca potajemnie z BND opracowała i udostępniła tę broń znów niemal w ostatniej chwili. Krzyżowanie penetratorów i skrupulatnie zabezpieczanej antymaterii przeprowadzono w największej tajemnicy.
Urządzenie z antymaterią było wyjątkowe. Chodziło o posiadanie broni zmiennego pola rażenia — czegoś w rodzaju niepoprawnej politycznie taktycznej broni jądrowej, jaką mieli niegdyś Amerykanie i Rosjanie. Jeśli jednak sam zubożony uran spowodował taką burzę, o ile gorszy byłby jazgot, gdyby Niemcy miały wyprodukować broń jądrową? Antymateria nie wywoływała tak histerycznych reakcji, chociaż w zasadzie była mniej elastyczna niż broń jądrowa.
Problem zmiennego pola rażenia rozwiązano w ten sposób, że stworzono podwójne pole zabezpieczające. Pierwsze pole, normalnie utrzymujące całą antymaterię, było bardzo silne, wystarczająco silne, by wytrzymać wybuch części zawartej w pocisku antymaterii. Drugie było słabsze i stosunkowo niestabilne.
Rozwiązanie to umożliwiało przekierowanie określonej ilości — do około trzydziestu procent — antymaterii zawartej w pierwszym polu do drugiego. Większa ilość zniszczyłaby pierwsze pole i wywołała bardzo silną eksplozję. Przy mniejszej ilości pole utrzymałoby się nawet w chwili, gdy pocisk, znacznie przyspieszony przez mniejszy wybuch, przebijałby się przez burtę wrogiego lądownika. Zapalnik czasowy detonował pozostałą antymaterię, kiedy znajdowała się wystarczająco wysoko, by nie uszkodzić zbyt znacząco powierzchni ziemi.
Istniała oczywiście możliwość odpalenia całej antymaterii i spowodowania kosmicznej katastrofy, ale mogłoby to mieć poważny wpływ na Ziemię i stale zmniejszającą się liczbę jej mieszkańców.
Pocisk można było również ustawić na wybuch bez udziału antymaterii. W takim wypadku antymateria pozostawała w całości wewnątrz pierwszego pola i nie wybuchała do chwili, aż znalazła się daleko w kosmosie.
W ten oto sposób trzynaście czołgów Panzerkampfwagen VIII A, znanych powszechnie jako Tygrys III, miało w komorach dość antymaterii, by zrównać z ziemią małe, nawet kamienne, niemieckie miasto.
Stary kamienny zamek, milczący i spokojny, górował nad miastem w dole. Miasto i zamek kusiły Pietera Friedenhofa, siedzącego w pospiesznie wygrzebanym okopie, obietnicą bezpieczeństwa.
— To szaleństwo, powtarzam! — krzyknął Pieter do dowódcy, małego i zaciętego Hauptgefreitera obsługującego MG-3. — To szaleństwo tu zostawać.
— Zamknij się, Friedenhof, ty cipo, i…
Następne słowa strzelca pozostały w domyśle, bo trzymilimetrowy pocisk z posleeńskiego karabinu elektromagnetycznego sprawił, że jego głowa eksplodowała w chmurze czerwonej mgły i odłamków kości. Oszalały z przerażenia Pieter odwrócił się od zabitego towarzysza, porzucił swój karabin i swój obowiązek.
I zaczął uciekać. Na ten widok inni również opuścili swoje posterunki. Panika rozprzestrzeniła się jak epidemia, szybko i bez wiedzy jej nosicieli. Cały odcinek frontu doznał nagłego załamania.
Nawet część żołnierzy szkolonego przez SS 47. Panzer Korps nie wytrzymała. Pod ciągłym ostrzałem sześćdziesięciu siedmiu posleeńskich okrętów nieliczni tu i ówdzie zaczęli uciekać. Brasche zobaczył na swoim ekranie, jak pluton Leopardów porzuca osłonę i ucieka przed czymś, co mogło być jedynie posleeńskim rozpoznaniem ogniem. W pędzie do bezpiecznej kryjówki czołgi przejechały zaledwie kilka metrów, zanim kula plazmy trafiła najpierw jeden, potem drugi i trzeci. Czwarty Leopard — według numeru na wieży był to czołg dowódcy plutonu — wyhamował nietknięty i ze środka zaczęła wysypywać się w panice załoga.
Promień plazmy dotknął czołgu, w jednej chwili go podpalając. Złapani w falę cieplną żołnierze zostali w jednej chwili usmażeni. Ich poskręcane, dymiące ciała padły na świeży śnieg, roztapiając go swoim gorącem.
— Chryste — szepnął Brasche; słowo to samo przyszło mu na usta, chociaż minęły lata, a nawet dziesięciolecia, odkąd przestał wierzyć.
Posleeńskie lądowniki jakby znudziły się grą w kotka i myszkę z obrońcami. Pół godziny po zniszczeniu plutonu Leopardów — co było marną nagrodą za ich wytężony wysiłek — wstrzymały ogień i statecznie ruszyły na północ.
— Spokojnie, chłopcy… Czekajcie na rozkaz…
Brasche nie klepnął operatora karabinu maszynowego, by dać mu znak do rozpoczęcia ataku z zasadzki. Żniwo minęło ich niezebrane i pewne siebie.