— Niepełny pluton Viet Minhu — upierał się wywiad. — Nie więcej niż dwudziestu małych żółtych komuszków. Pana drużyna powinna z łatwością sobie z nimi poradzić.
Hans przeklął cholernego żabojada z wywiadu, chociaż bliskość prawie dziewięćdziesięciu żołnierzy wroga sprawiła, że zrobił to bezgłośnie. Zastanawiał się, czy warto tak się pilnować; Wietnamczycy na pewno słyszą walenie jego serca.
Jak te larwy z wywiadu mogły aż tak się pomylić?, zastanawiał się. Znaki są wszędzie, jeśli tylko umie sieje dostrzec. Wróg z dnia na dzień jest silniejszy, podczas gdy my słabniemy. Po co negować rzeczywistość, której stawiamy czoła dzień za dniem? Tę wojnę też przegrywamy.
Ale nie przegramy jej przez brak starania z mojej strony, pomyślał Hans, czując wzbierającą w sercu determinację. W milczeniu poklepał strzelca — NIE RUSZAJ SIĘ. Kiedy ostatni Wietnamczyk minął jego pozycję, Hans wstał, cicho i ostrożnie. Wyciągnął nóż, odwrócił się w kierunku, w którym zniknęli komuniści, i bezgłośnie ruszył za nimi.
Wrogie lądowniki przelatywały bezgłośnie, szybując na swoich potężnych napędach antygrawitacyjnych. Chociaż anty grawitacja nie wydawała dźwięku, powodowała u przebywających na dole uczucie mdłości połączone z wrażeniem obłażenia przez miliony mrówek. Jeden z okrętów przelatywał właśnie nad Anną.
Złapany w takie pole Brasche pohamował rozpaczliwą chęć podrapania się. Przyjaciel Dietera Schultza, Harz. nie zdołał powstrzymać nudności. Wkrótce, mimo wysiłków filtrów powietrza Tygrysa, cały przedział załogowy wypełnił obrzydliwy smród rzygowin, który wywołał reakcję łańcuchową. Brasche popatrzył na grupę klnących, czochrających się i rzygających żołnierzy.
Wszyscy oni wyglądali na krańcowo nieszczęśliwych.
Hans powstrzymywał podchodzącą mu do gardła żółć. Skupiał uwagę na wyświetlaczu taktycznym ukazującym wszystkie jego Tygrysy, sześćdziesiąt siedem lądowników wroga i zarys pozycji 47. Panzer Korps. W końcu zobaczył, że wszystkie okręty wroga go minęły.
— Achtung! Panzer! Chłopcy, gaz do dechy i zawracać o sto osiemdziesiąt stopni. Pojedziemy za tymi draniami, całą drogę strzelając im w dupę. Zdejmujcie ich od ostatniego. Strzelać bez rozkazu.
Krueger na stanowisku kierowcy zaśmiał się złowrogo. To samo zrobiła reszta załogi. Tyko Schultz, z twarzą przyklejoną do celownika, milczał.
W czołgu rozległo się buczenie, kiedy naturalny gaz z dwóch głównych cylindrów paliwa zaczął zasilać olbrzymi generator elektryczny Siemensa, który napędzał silniki. Kadłub Tygrysa przeszyły wibracje, gdy Krueger zwiększył moc i przekręcił kolumnę kierowniczą. Z zewnątrz wyglądało to jak trzynaście małych lawin; przysypana śniegiem piana pękała, darła się i rozsypywała. Dobrze wyszkolony Schultz przekręcał już manipulator strzelca, obracając wielosettonową wieżę i wymierzając olbrzymią armatę kalibru trzydzieści pięć centymetrów w stronę najbliższego okrętu wroga.
— Strzelec! — rozkazał Brasche. — Podkalibrowym! ZU-PP… przecinek jeden kilotony. C-Dek!
— Cel! — odparł Schultz, ustawiając jednym palcem moc pe-netratora na jedną dziesiątą całkowitej mocy.
— Feuer!
Ostatni Wietnamczyk w wijącej się kolumnie nie wiedział, co go zabiło. Stopy Braschego, stąpające po miękkim poszyciu dżungli, nie wydały żadnego dźwięku. Gęste korony drzew nie pozwoliły, by światło księżyca zalśniło ostrzegawczo na ostrzu noża. Mały komunista poczuł tylko, że czyjaś ręka zaciska mu się na ustach, a zimna drzazga wbija w nerki.
Przeszyty najgorszym bólem, jakiego może doświadczyć człowiek, bólem przebitej nerki, Wietnamczyk nie wydał żadnego odgłosu. Czasami cierpienie jest tak wielkie, że nie pozwala nawet krzyknąć. Dla umierającego żołnierza to była ulga, kiedy Brasche położył go na wilgotnej ściółce i przeciągnął ostrym jak brzytwa nożem po jego szyi.
Wciąż z nożem w ręku, Hans Brasche ruszył za kolumną, szukając następnej ofiary, następnego żołnierza Viet Minhu zbyt zajętego czającymi się z przodu niebezpieczeństwami i trudnościami, a za mało skradającą się za plecami śmiercią.
Dieter nigdy nie zapomniał widoku pierwszego ginącego C-Deka. Oczywiście każda najdrobniejsza chwila wyryła się w jego pamięci. Już zawsze miał czuć pstryknięcie przycisku strzału pod kciukiem. Nigdy nie miał zapomnieć ogłuszającego ryku, który wstrząsnął nawet trzewiami ważącego tysiąc siedemset ton czołgu. Szarpnięcie odrzutu również miało mu już zawsze towarzyszyć; potężne cylindry ścisnęły się do oporu, mimo inwertorów inercji testowanych kiedyś przez Schlüssela i Breitenbacha. Miał pamiętać, jak tylne zawieszenie czołgu przyjęło na siebie resztę, a potem nastąpił nagły, ostry skok z powrotem do pozycji gotowości… i uderzenie w głowę, którego nie wytłumił nawet obłożony pianką wizjer celownika.
Ale najlepiej miał zawsze pamiętać śmierć wroga.
Zaczęło się od słabego błysku na burcie C-Deka. Tak słabego i szybkiego, że ledwie dostrzegalnego. Po najkrótszej z możliwych chwil pojawił się drugi rozbłysk, kiedy antymateria, rozmyślnie ustawiona na najmniejszą moc, weszła w kontakt z prawdziwą materią.
Tego Dieter oczywiście nie mógł widzieć. Tak samo jak pozostałej antymaterii, tej, której nie uwolniło pierwsze, silniejsze pole. To, co mógł zobaczyć i zobaczył, to światłość strzelającą nagle ze wszystkich złączy dwunastu boków okrętu wroga. Dla nieuzbrojonego oka byłaby oślepiająca. Nawet termowizor Dietera na chwilę się przeładował.
W tej krótkiej chwili posleeński okręt się rozpadł. Kiedy wizja wróciła, Dieter zobaczył dwanaście oddzielnych części lecących w dwunastu kierunkach.
— Święty Jezu — mruknął.
— Jezus, święty czy nie, nie ma z rym nic wspólnego, chłopcze — powiedział Brasche. — Strzelec! — rozkazał. — Podkalibrowym! ZU, bez ładunku. Minóg!
Pozostałe czołgi po prawej i lewej stronie Anny plunęły zniszczeniem, a tymczasem Schultz już szukał w celowniku następnej ofiary.
Siedem ciał w mundurach koloru khaki leżało na szlaku. Siedem razy błyskał nóż Hansa i tryskała czerwona krew. A młody Brasche wciąż parł naprzód. Przed nim była ósma ofiara, a mogłaby być nawet dziewięćdziesiąta, gdyby tylko starczyło mu siły w rękach.
— Nie rozumiem — powiedział Harz. — Wyrzynamy ich od tyłu jak jelenie. Musieli nas zauważyć. Dlaczego nie zareagowali?
— Widzą nas. Oczywiście, że widzą — odparł Brasche. — Sensory ich statków są do tego jak najbardziej zdolne.
— W takim razie o co chodzi, Herr Oberst?
— Unteroffizier, oni koncentrują się na innych zagrożeniach. Konkretnie tych przed nimi. A nawet jeśli któryś nas zauważył, nie komunikują się ze sobą za dobrze ani nie koordynują działań.
Na ekranie Hansa zaczął się materializować następny niewyraźny kształt; był pewien, że to C-Dek.
— Strzelec! Podkalibrowym! ZU-PP… przecinek jeden kilotony. C-Dek!
— Cel!
— Feuer!
Friedenhof biegł. Zimne powietrze paliło go w płucach. Wszędzie wirował śnieg, zasłaniając wszystko. Nieważne; wzrok młodego Pietera był skierowany na ledwie widoczny, zasypany śniegiem grunt. Tupot jego własnych stóp i łomot krwi w uszach zagłuszały dobiegające z tyłu odgłosy masakry. Zagłuszyły też cichy tupot pazurów na śniegu. Friedenhof nie usłyszał syku wyciąganego miecza borna. Nie miał pojęcia, że ostrze opada.