Ale ze wszech miar gorsze były mdłości obrzydzenia.
— To te kości, Günter — szepnął, bojąc się spojrzeć na swojego doradcę. — To te małe stosiki ogryzionych kości.
Günter, doradca — chociaż tak naprawdę był kimś więcej — usłyszał ten szept i skrzywił się.
— Wiem, mein Herr. To odrażające. My… my też robiliśmy w przeszłości straszne rzeczy. Straszne, okropne, godne potępienia rzeczy. Ale to? To przekracza wszystko…
— Nie oszukuj sam siebie — sprostował Kanzler. — My byliśmy gorsi, Günter, o wiele gorsi. Byliśmy gorsi, bo to, co robiliśmy, robiliśmy własnym pobratymcom. Spalone miasta. Abażury. Mydło. Złote koronki z zębów. Einsatzgruppen. Komory gazowe i piece. Cała gama grozy, z którą zapoznali niewinnych nasi przodkowie… i my sami.
— A Drezno? — odparł sardonicznie Günter, unosząc brew. — Hamburg? Damstadt?
— Nie powiedziałem, mój młody przyjacielu, że byliśmy osamotnieni w naszych przewinach.
Kanzler zamrugał, by pozbyć się kilku płatków śniegu, które osiadły na jego siwych rzęsach.
— Zresztą… czym są przewiny przeszłości? — westchnął. — Czy nasi młodzi muszą ginąć za to, co zrobili ich dziadowie? Czy to słuszne, by nasze dzieci były pożerane, zamieniane w małe stosiki gołych, ogryzionych kości? Jak daleko sięga grzech Adama i Ewy, Günter?
Kanzler wyprostował swój stary, zmęczony i obarczony brzemionami grzbiet.
— Tak czy inaczej, to nie ma znaczenia — oznajmił. — Cokolwiek zrobiliśmy, nic nie zasługuje na tę… tę rzeźnię. I jeśli możemy coś zrobić, by temu zapobiec… to właśnie mam zamiar to zrobić.
Günter, jego doradca, w zamyśleniu podrapał się po brodzie.
— Ale to, co mogliśmy zrobić, już zrobiliśmy. Produkcja wszystkiego, co może nam być potrzebne do obrony albo ewakuacji, idzie pełną parą. Wszyscy starzy żołnierze Wehrmachtu[3] zostali zmobilizowani i właśnie są odmładzani. Wprowadziliśmy pobór do wojska wszystkich oprócz tych, którym sumienie nie pozwala służyć. Robimy wszystko, co możemy.
— Nie, mój młody przyjacielu — odparł Kanzler wolno i dobitnie. — Jest jeszcze jedna grupa, której nie tknęliśmy. Której sam bym nie tknął, gdybym nie zobaczył tego koszmaru na własne oczy.
Jedna grupa? Jedna grupa? Co Kanzler mógł mieć na myśli? Nagle Günter szeroko otworzył oczy.
— Mein Herr, chyba nie mówi pan o nich.
Otulając się szczelniej płaszczem i unosząc rękę, by otrzeć twarz z wciąż padającego śniegu, starzec spojrzał w niebo, jakby szukał tam natchnienia. Nie otrzymawszy go, odparł stanowczo, wciąż patrząc w górę:
— Właśnie o nich.
I o wszystkim innym — pomyślał, ale nie powiedział — co muszę sprowadzić z powrotem, by to się nie stało z naszymi miastami i naszym ludem.
Tłum był olbrzymi, a jego napięcie wręcz namacalne. Wśród miliona demonstrantów Isabelle De Gaullejac czuła się tak, jak nie czuła się od czasów szczęśliwych i beztroskich dni w Młodzieżówce Socjalistycznej.
Chociaż już po czterdziestce, Isabelle wciąż była atrakcyjną przedstawicielką płci pięknej. Jako typowa Francuzka zachowała smukłą sylwetkę. Jej sięgających do ramion brązowych włosów nie tknęła siwizna. A nawet jeśli miała na twarzy więcej zmarszczek niż za czasów studiów, to spojrzenia starych i młodych mężczyzn mówiły jej, że nie straciła jeszcze swojego powabu.
Wtedy protestowała przeciwko Amerykanom; przeciwko nim i wojnie, którą odziedziczyli po Francji. Teraz protestowała przeciwko Francji; Francji i wojnie, którą ten kraj dostał w spadku po Amerykanach.
Była przekonana, że to wszystko wina właśnie Amerykanów. Czy ci obcy, Posleeni, zaatakowali Ziemię pierwsi? Nie. Lekkomyślnie, za namową Amerykanów, francuska armia poleciała do gwiazd, szukając kłopotów i wdając się w bezowocną wojnę przeciwko nieznanej dotąd cywilizacji.
I po co? By ocalić sypiącą się federację galaktyczną?
Francja miała swoje sprawy tutaj, na Ziemi, i miała troszczyć się o Francuzów.
A teraz mówili o podniesieniu podatków. Żeby pomóc prostym ludziom? Znów nie. Mieli nimi naoliwić tryby machiny wojennej. Isabelle zadrżała z obrzydzenia.
Jeszcze gorsze od wyższych podatków były zapowiedzi rozszerzenia poboru. Isabelle spojrzała na swoich dwóch młodych synów, których prowadziła za ręce, i przysięgła, że nigdy nie pozwoli, by zabrano ich z jej domu i zamieniono w mięso armatnie w głupiej i niepotrzebnej wojnie.
Jej głos dołączył się do ryku skandującego tłumu.
— Chcemy pokoju! Chcemy pokoju! CHCEMY POKOJU!
Wieści się rozeszły; dopilnował tego Günter.
Kiedy kanclerz wszedł do Bundestagu, niemieckiego ciała ustawodawczego, zobaczył morze obojętnych twarzy, tu i ówdzie usiane obliczami bardziej wrogimi, a w bardzo nielicznych przypadkach chętnymi. Nie był pewien, kogo obawia się bardziej — lewicy, która zamierzała podnieść krzyk, by go usunąć, czy nowej prawicy, która mogła zażądać, by przyjął tytuł, którego nienawidził — Führera.
Nieważne. Mógł jedynie trwać przy podjętej decyzji i mieć nadzieję, że parlamentarzyści ocenią sytuację tak samo jak on. Aby tak się stało, wiedział, że musi im ją pokazać.
Siadając, kanclerz wykonał ruch dłonią. Natychmiast przygasły światła, a spod wysokiego sklepienia zjechał ekran.
Przez cztery dni specjalnie dobrany zespół dziennikarzy i dziennikarek montował materiał dokumentalny, wykorzystując głównie amerykańskie, ale też i inne źródła. Jednak to Ameryka właśnie, która wyczuła, że Niemcy chcą pozostać jej sojusznikiem, była najbardziej skłonna dostarczyć niemieckim reporterom wszystkiego, czego potrzebowali, by wypełnić swoje zadanie.
Niczego nie cenzurowano, wszystkie chwyty były dozwolone. Niemiecki parlament miał dostać kopa widokiem grozy, jaka czekała ich kraj w wyniku najazdu obcych.
Annemarie Mai, reprezentantka zielonych i socjalistów z Wiesbaden, zaliczała się do nieprzejednanych wrogów pomysłu Kanzlera. Kiedy film się zaczął, z niekłamaną przyjemnością patrzyła na ruiny Waszyngtonu. Poczynając od kowbojskich przygód w epoce imperializmu, przez niszczycielskie projekty energetyczne i środowiskowe, po — co najgorsze — uporczywe obstawanie przy przestarzałym systemie gospodarczym, przy którym irytująco często jej preferowany system etatystyczny wydawał się nieskuteczny — wszystko to czyniło z Waszyngtonu symbol tego, czego Annemarie w Ameryce nienawidziła.
Jednak podobnie jak wielu innych, tak jak nienawidziła ich kraju, tak lubiła Amerykanów jako ludzi.
Dlatego jej reakcja na resztę filmu była zupełnie inna. Widok małych dzieci, popadających z przerażenia w katatonię na widok rodziców zarzynanych i pożeranych na ich oczach, sprawił, że zaczęła łkać. Jeszcze straszniejsze były jednak te dzieci, które nie straciły zmysłów, te, które bez przerwy krzyczały. Posłanka zadrżała ze zgrozy.
A potem byli żołnierze o chorych, brudnych i zmęczonych twarzach. Było wśród nich wielu białych, którzy nie różnili się od chłopców i dziewczyn z Niemiec. Zwłaszcza wrzaski rannych kaleczyły serce Annemarie.