Nie było czasu na rozbieranie mięsa jak należy; normalsi zarzynali thresh, kiedy tylko mogli ich dosięgnąć. Otwierali mieczami borna prymitywne pojazdy, dobierając się do tłustych ciał w środku. Przy wtórze wrzasków i błagań thresh byli wywlekani na zewnątrz, czasem w kawałkach. Krzyki tych, których wyciągano całych, kończył prosty cios miecza. Póki co wystarczyło ich zabić; inni mieli później zająć się szczegółami.
Oczywiście niektórzy thresh uciekali. Wykorzystując czas, który darowali im ich pobratymcy, padając pod posleeńskimi ostrzami, uciekali gnani przerażeniem przez zaśnieżone pola na wschód.
Gudrun zobaczyła, jak ostrze przecina dach samochodu, którym ona i jej rodzina próbowali uciec przed grożącą miastu zagładą. Miecz przeszedł przez jej wrzeszczącą i wytrzeszczającą oczy matkę od głowy aż po biodra, zanim go wyciągnięto. Chociaż krzyki matki nagle ucichły, widok jej ciała rozpadającego się na dwie równe połowy w fontannie czerwieni sprawił, że Gudrun wydała z siebie zwierzęcy wrzask. Potem, kiedy żelazisty zapach krwi matki wypełnił jej nozdrza, instynkt wziął górę. Nie umiała mu się sprzeciwić; musiała uciekać.
Ojciec Gudrun kazał jej biec, a sam wyciągnął wielkokalibrowy pistolet i przeklinając, oddał dwa strzały nad trupem jej matki w masę Posleenów. Dziewczyna nie widziała, czy w coś trafił.
Szarpała się z klamką drzwi. Ojciec strzelił jeszcze kilka razy do najbliższych obcych; huk wystrzałów ranił jej uszy i popędzał. Wreszcie drzwi się otworzyły; Gudrun wyskoczyła z siedzenia za ojcem i pobiegła, zostawiając płaszcz w samochodzie. Bezpieczeństwo kryło się — jeśli w ogóle gdzieś było — za pokrytym śniegiem polem. Wrzaski za jej plecami wzrosły do rozdzierającego serce crescendo, a potem nagle zrobiły się cichsze i rzadsze. Nie słyszała więcej strzałów. Jej migające stopy zaczęły jeszcze szybciej biec.
Isabelle uciekała, prowadząc rodzinny samochód jakby w półśnie. A raczej jechała przez koszmar i śniła o chwili, kiedy on się skończy.
Czekała jeszcze dzień, a może trochę dłużej, ze wzrokiem utkwionym w telewizorze, mając nadzieję, że w wiadomościach podadzą jakąś bezpieczną trasę ucieczki dla niej i dla chłopców. W tym czasie dwie rzeczy stały się jasne. Po pierwsze, stara linia umocnień na wschodzie, skierowanych przeciw Niemcom i mylnie nazywanych Linią Maginota, tym razem trzymała się dzielnie, dokonując rzezi najeźdźców. Po drugie, francuska armia utrzymywała — choć z trudem — otwartą drogę ucieczki z Paryża na wschód.
W gęstej śnieżycy dźwięk słabo się rozchodził. Światło było rozproszone. Mimo to walki toczące się kilkanaście kilometrów, od drogi, po obu jej stronach, były tak intensywne, że jedno i drugie docierało do Isabelle.
Docierało nawet do jej mózgu, działającego z przerażenia na autopilocie. Trzymała stopę na gazie i jechała tak szybko, jak pozwalał śnieg i ruch na drodze.
— W nogi, synu, w nogi — szepnął Brasche do niesłyszącego go Schiffera.
Następny Tygrys, z numerem 102, został zniszczony; najpierw unieruchomiony przez nieszczęśliwe trafienie, a potem rozdarty na strzępy zmasowanym ostrzałem dziewięciu C-Deków. Schiffer stał w miejscu z dwoma pozostałymi czołgami i ostrzeliwał słabo namierzanego wroga, podczas gdy inny Tygrys cofał się w stronę posiłków i stosunkowo bezpiecznego miejsca, aby potem się z nimi zamienić.
— Między nami a kompanią jeden jest grzbiet, Herr Oberst — zauważył la, oficer operacyjny Braschego. — Pomyślałem, że…
Hans zastanowił się nad jego propozycją, patrząc na wyświetlacz taktyczny i obliczając w głowie odległości i czasy.
— Tak. Tak, majorze… To daje pewne możliwości.
Trzynastka okazała się dla Braschego nieszczęśliwą liczbą. Jego ręce się zmęczyły; nie trafił w nerkę. Wietnamczykowi udało się zawołać swoich towarzyszy, zanim czerwona rzeka hryznęła na ziemię. Już po chwili Hans uciekał przed kanonadą kiepsko mierzonych strzałów.
Ich liczba sugerowała, że jego prześladowców jest co najwyżej dwudziestu, czyli tylu, ilu jego drużyna legionistów miała wciągnąć w zasadzkę. W jego głowie zaczął się rodzić pewien pomysł.
— Schiffer, jak idzie?
— Kiepsko, Herr Oberst. Wróg nas naciska… ale nie straciłem więcej czołgów.
— Bardzo dobrze, Leutnant. Widzi pan grzbiet jakieś trzy kilometry za wami?
— Tak, Herr Oberst. Miałem nadzieję, że uda nam się za nim na chwilę schować.
W sposób niewidoczny dla Schiffera Brasche pokręcił głową.
— Macie go minąć i jechać dalej, aż was wezwę. Zrozumiano?
— Nie — odparł Schiffer przez radio.
Brasche głośno westchnął.
— Problem w tym, Leutnant, że sensory wroga mają w śniegu lepszy zasięg niż nasze. Ale jeśli uda się panu zmusić ich, żeby polecieli za panem na tę stronę grzbietu, reszta batalionu może tu czekać, w zasięgu naszych sensorów i kamer. Wątpię, żeby mogli nas zlokalizować tak samo dobrze przez litą skałę, jak przez rozproszoną zamarzniętą wodę. Dziewięć Tygrysów III, wykorzystując element zaskoczenia, da sobie radę z tak licznym wrogiem.
— Teraz rozumiem, Herr Oberst. Ile czasu pan potrzebuje na ustawienie się po waszej stronie grzbietu?
— Pięć minut, Herr Oberst, nie więcej — odpowiedział na głos la.
— Słyszałem, Herr Oberst — oznajmił Schiffer. — Zyskam dla pana tyle czasu.
— Wykonać — rozkazał Hans, widząc, że 1a zrozumiał. — Dobry z pana chłopak — powiedział do Schiffera przez radio. — Pięć minut.
Biegnąc pod ostrzałem, Brasche prowadził monolog, i to dość głośny, w praktycznym języku Legii tamtych czasów — niemieckim. Zbyt wielu Wietnamczyków rozumiało po francusku.
Sap, sap…
— Nie odpowiadać… — Sap, sap… — Biegną za mną. — Sap, sap… — Około dwudziestu… — Sap… — Przygotować się… — Sap. — Przepuśćcie mnie, a potem walcie w nich, kiedy wejdą w strefę ostrzału. — Jęk… — Już prawie jestem… Nicht schiessen[37].
Z sercem walącym tak samo ze strachu, jak i z wyczerpania, Hans przeskoczył pierwszego wietnamskiego trupa i przebiegł przez strefę ostrzału. Za sobą słyszał kolejne strzały i jazgot rozwścieczonych żołnierzy Viet Minhu. Przyszło mu do głowy, żeby skoczyć w bok i dołączyć do swoich ludzi, ale odrzucił ten pomysł. Wietnamczycy musieli mieć powód, żeby go ścigać, a jedynie uciekający człowiek, który zostawił za sobą w mroku dżungli szlak trupów z poderżniętymi gardłami, był wystarczającym powodem.
Nagle Hans poczuł uderzenie w plecy. Nie usłyszał wystrzału, który go trafił. Padł na ziemię. Samo trafienie było bolesne, po chwili jednak odezwało się palące, ogniste cierpienie wzdłuż całej drogi pocisku.
— Cholera, znowu — jęknął Hans i zacisnął z bólu oczy.
Kiedy je otworzył, Wietnamczycy już przy nim byli. Zapominając o ostrożności, małe ludziki zebrały się dookoła. Każdy z nich chciał zatopić bagnet w potworze, który polował na ich towarzyszy i zarzynał ich jak świnie.