Выбрать главу

Tracąc przytomność, Hans zobaczył, jak dwóch Wietnamczyków unosi wysoko karabiny z bagnetami. Przygotował się na cios zimnej stali.

Giessen, Niemcy, 29 marca 2007

Śnieg byt zimny, tak bardzo zimny pod jej wyczerpanym ciałem. Serce Gudrun waliło w piersi jak u schwytanego w sidła królika na dźwięk kroków trapera. Jej wyścig się skończył… i przegrała. Teraz czekał ją garnek.

Była w pułapce, wiedziała o tym. Chociaż straszliwi obcy za nią ścigali uciekinierów od niechcenia, drugie ramię zaciskającego się posleeńskiego impi było przed nią, ciągnąc się jak okiem sięgnąć we wciąż padającym śniegu. Chociaż biały puch tłumił dźwięki, Gudrun słyszała, że następni zbliżają się poza jej polem widzenia.

Bezradna i samotna, śmiertelnie przerażona, dziewczyna zaczęła cicho łkać. Szlochy zwabiły posleeńskiego normalsa.

— Nie… Proszę, nie — błagała Gudrun. — Proszę. Mam tyle powodów, żeby żyć. Nie rób mi krzywdy. Nie zjadaj mnie. Proszę.

Normals był nieporuszony. Nic ludzkiego nie mogło go poruszyć. Potrzeby miał proste: jeść, pracować w ramach swojego ograniczonego zestawu możliwości, służyć swojemu Bogu. W tej chwili najpilniejszą potrzebą było jedzenie. Stojąc nad Gudrun, wyciągnął i uniósł w górę miecz borna.

Dziewczyna — niewinna, bystra, „walcząca”, która nie skrzywdziłaby nawet muchy — wydała z siebie ostatni krzyk.

— Dieeeteeer!

Hammelburg, Niemcy, 29 marca 2007

— Spokojnie, Schultz. Spokojnie — mówił Brasche. — Wyczekaj .

Dieter ledwie kiwnął głową, tak mocno wpatrywał się w celownik.

— Schiffer do batalionu — odezwało się radio.

Hans poświęcił sekundę na rzut okiem na wyświetlacz. — Tu Brasche.

— Za chwilę mijamy grzbiet.

— Widzę, Schiffer. Czekamy w lesie po drugiej stronie, jakieś cztery kilometry dalej. Mińcie nas i zatrzymajcie się jakieś dwa kilometry za nami.

— Według rozkazu, Herr Oberst. Ale nie będzie łatwo.

— Rozumiem, synu — odparł Brasche i odwrócił się do swojego la. — Proszę przejąć na chwilę dowodzenie czołgiem, majorze. Wychodzę na górę. Krueger, pilnuj silników, żadnego przyspieszenia.

Nie czekając na potwierdzenie majora ani Kruegera, Hans wszedł na platformę windy prowadzącej do włazu dowódcy na szczycie wieży. Winda bezgłośnie wyniosła go do góry, otwierając automatycznie klapę, a la przejął fotel dowódcy na dole.

Kiedy Hans znalazł się na swojej platformie nad kadłubem Tygrysa, odetchnął. Owszem, powietrze na dole, w przedziale załogi, było czyste. Ale dowódca czołgu musi przede wszystkim widzieć.

— Widzieć i słyszeć — poprawił sam siebie na głos — a nie wierzyć na słowo jakiemuś telewizorowi.

I usłyszał. Zza grzbietu dobiegły go odgłosy nierównej walki Schiffera z lądownikami, huk przekraczającej bariery dźwięku posleeńskiej broni kinetycznej, trzask potężnych dwunastocalówek Tygrysów, słaby grzechot gąsienic i wizg napędów antygrawitacyjnych okrętów obcych.

Potem Brasche zobaczył zarys wieży jednego z dwóch pozostałych czołgów kompanii jeden, wyłaniający się nad szczytem wzniesienia. Tygrys zatrzymał się tuż po drugiej stronie. Wystrzelił, a Brasche odczuł szok wystrzału jak podwójne uderzenie w twarz.

Zobaczył, że wieża obraca się i znów strzela. Z braku jakichkolwiek wybuchów Hans wywnioskował, że oba strzały chybiły.

Nagle zajazgotała broń Posleenów. Po drugiej stronie wzniesienia z ziemi wzbiła się chmura kurzu, szeroka na kilometr. Osłonięty szczytem Tygrys wystrzelił; w oddali coś błysnęło i rozległ się huk eksplozji. Zestrzelili C-Deka.

Znów zamigotały ładunki energii kinetycznej. Coś błysnęło i potężnie huknęło. Braschemu wydało się, że poprzez śnieg widzi niewyraźnie unoszącą się do góry potworną bryłę wieży Tygrysa.

Przepełniony grozą, dotknął przycisku na słuchawkach.

— Schiffer, fu Brasche.

— To był Leutnant Schiffer, Herr Oberst. Mówi Felfwebel Weinig, dowódca trzeciego plutonu… Poprawka, dowódca pierwszej kompanii.

Brasche zamknął oczy, czując ból po stracie tak zdolnego młodego oficera, i westchnął z żalem.

— Uciekajcie, Weinig. Uciekajcie natychmiast.

— Nie będziemy się sprzeczać, Herr Oberst. Tygrys 103 ucieka ile sił w nogach.

* * *

Trzy Tygrysy, sześćdziesięciu dziewięciu moich ludzi straconych bezpowrotnie, wściekał się Brasche, czując wzbierającą w sercu nową nienawiść do wroga. Rozpoznał ją, przypomniał sobie, że to samo czuł już wcześniej — do Rosjan, Wietnamczyków i innych. Wiedział też, że nienawiść ta jest stalą, której potrzebuje jego dusza, by dokonać tego, w czym wszystkie łagodniejsze uczucia mogłyby tylko przeszkadzać.

Zimna stul. lśniąca blado w półmroku dżungli, nie opadła. Po jednej stronie leśnej ścieżki, którą uciekał przed ścigającymi go komunistami, Hans zobaczył — ale, co ciekawe, nie usłyszał, do takiego stanu doprowadziła go rana — żółte kwiaty ognia karabinów i karabinu maszynowego. Dwaj komuniści, którzy zamierzali właśnie zakończyć jego życie, padli pierwsi; ich ciała skręcały się i tańczyły pod ciosami kul, a ich taniec śmierci odbywał się w upiornej poświacie błysków wystrzałów.

Ogień trwał, zdawało się, bardzo długo, i Hans zaczął się zastanawiać, czy zabłąkana kula przyjaciela i towarzysza nie zdoła go jeszcze odnaleźć. Mimo cierpienia przyjął tę myśl z rozbawieniem. Nie usłyszał gwizdka swojego zastępcy, rozkazującego przerwać ogień i wysyłającego grupę zabójców, by przeszukali strefę ostrzału… i upewnili się, że leżące tam zwłoki są rzeczywiście zwłokami. To bagnety legionistów, a nie komunistów, skąpały się tej nocy w czerwieni.

Niewidoczny Tygrys, Tygrys Schiffera, płonął pod szczytem wzgórza. Blask ognia pożerającego paliwo, amunicję i ludzi, i sprawiającego, że pancerz lśnił wiśniową czerwienią rozświetlał opadające płatki śniegu.

Trzy rozbłyski, jeden po drugim, z jednego miejsca gdzieś poza polem widzenia rozświetliły krawędź grzbietu niczym stroboskop.

— Czekaj — ostrzegł Brasche, widząc, że Schultz nagle sztywnieje.

— Właśnie, Dieter — wtrącił Harz drwiącym tonem. — Tak samo jak twoja mała blondynka, nie chcemy, żebyś wystrzelił za wcześnie.

Myśl o Gudrun, czekającej na niego bezpiecznie w Giessen, sprawiła, że Dieter uśmiechnął się przelotnie i poczuł ukłucie tęsknoty. Drwiny Harza sprawiły, że ochota, która — tego Schultz był pewien — przebijała z jego twarzy, szybko zamieniła się w rumieniec wstydu.

— Pieprzę cię, Harz — szepnął cicho, ale nie dość cicho.

— No, mnie na pewno nie, Dieter. Twoja Gudrun tak cię zawiodła, że już myślisz o przerzuceniu się na chłopców?

— Dość tego — rozkazał Brasche tonem, który uciął wszelką wesołość. — Jeśli ktoś tu zostanie wydymany, to te jaszczurki, które za chwilę pojawią się nad horyzontem.

Giessen, Niemcy, 29 marca 2007

Gudrun patrzyła niewierzącym wzrokiem na horyzont. Obok leżało ludzkie ciało porąbane na łatwe w transporcie żeberka, rąbankę i steki. Chociaż Posleen nie chciał marnować pożywienia, musiał zaczekać, aż cała krew wyleje się na śnieg. Instynktownie czuł, że nawet to nie pójdzie zupełnie na marne: krew sprawi, że na żyznej ziemi wyrosną obfitsze plony.