Выбрать главу

Tak brzmiał wyrok sądu polowego dla dwustu trzydziestu siedmiu z dwóch tysięcy trzystu pięćdziesięciu dziewięciu tchórzy, którzy szukali kryjówki pod osłoną ognia Tygrysów, nie biorąc udziału w walce.

Dywizja Jugend znalazła ich, otoczyła i przekazała następnym oddziałom, które ich aresztowały. Potem przez kilka dni pewne osoby z rządu domagały się zwolnienia więźniów. Mühlenkampf odmówił. Ku jego zaskoczeniu przeważająca część Bundeswehry zgodziła się z nim, posuwając się nawet do odmowy wykonywania rozkazów biura kanclerza, które mogłyby doprowadzić do uwolnienia pojmanych.

Z ponad dwóch tysięcy wybrano dziesięć procent tych, którzy mieli odpokutować za grzechy pozostałych.

— Moglibyśmy powiesić was wszystkich — oznajmił sąd — bo na to zasłużyliście. Uznaliśmy jednak, że nasza ojczyzna skorzysta, jeśli wasza śmierć będzie bardziej rozłożona w czasie. Dziesięć procent wystarczy, by reszta z was pamiętała o swoich obowiązkach na przyszłość.

Eskortowana przez przedstawicieli 47. Korps i innych korpusów Bundeswehry, które dobrze się spisały w tej okolicy, procesja śmierci podzieliła się na trzy grupy.

Najbliżej zburzonego miasta i największych skupisk ogryzionych kości cywilów maszerowali skazani. Brasche wybrał na przedstawiciela 501-go Dietera Schultza. Krueger domagał się, by on też wziął udział w wieszaniu, i mimo niechęci do starego esesmana Brasche wysłał go w uznaniu jego zasług.

Kilkaset metrów dalej od miasta, równolegle do tych, którzy mieli zginąć powolną śmiercią, maszerowali równie pilnie strzeżeni pozostali osądzeni. Ich wyroki śmierci były chwilowo zawieszone, w nadziei, że uda się dla nich znaleźć bardziej pożyteczny sposób zejścia z tego świata.

Najdalej, jako ostatni, szli widzowie. Ludzie, którzy chcieli obejrzeć, jak giną inni ludzie — ci, których nienawidzili.

* * *

— Proszę, nie — błagał dwudziestoczteroletni Unteroffizier, kiedy Krueger zakładał mu na szyje, pętlę z cienkiego sznura. — Proszę — powtórzył. — Mam żonę i małe dziecko. Proszę.

— Trzeba było myśleć nie tylko o nich, ale i o innych, których opuściłeś, zanim uciekłeś, ty wrzodzie na obrzezanym fiucie — odparł Krueger bez złości, w ogóle bez żadnych zauważalnych emocji. Kazał gestem naciągnąć linę przerzuconą przez latarnię, zmuszając skazańca do wejścia na pustą dwustulitrową beczkę.

— Przywiązać linę — rozkazał, kiedy szlochający już otwarcie Unteroffizier stanął na beczce. Czterej żołnierze natychmiast posłuchali. Wolny koniec sznura przymocowano do hydrantu, którzy Posleeni postanowili zostawić na miejscu do chwili, aż uda im się go lepiej zrozumieć. — Nie zostawcie tej świni żadnego luzu, wy gnoje. Schultz? Baczność!

Rozdarty uczuciami, które ledwie rozumiał, Dieter wykonał rozkaz. Obaj zignorowali rzężenie Unteroffiziera, gdy lina zacisnęła się na jego gardle.

— Ja mam rodzinę!

Krueger objął bratersko ramieniem — przynajmniej raz — młodego Schultza i zaczął mówić spokojnym, rozsądnym tonem.

— Widzisz tego małego chlipiącego drania na beczce, Stabsunteroffizier Schultz?

Pytanie było czysto retoryczne i Krueger nie czekał na odpowiedź.

— Martwi się o siebie, o swoją rodzinę i krąg najbliższych. Nie pomyślał ani przez chwilę o nikim spoza tego kręgu. Wiesz, że tak było, Schultz, prawda? Że ten gnój nie ma pojęcia o obowiązku, o braterstwie?

To również było pytanie retoryczne. Krueger mówił dalej; każde jego słowo było jak manifest.

— Nie myślał o niej… O milionach innych, takich jak ona. Troszczył się tylko o siebie i o to, co jego. Nie przejmował się ani nie wyobrażał sobie, jak twój mały skarb dygotał z przerażenia, zanim obcy zarżnęli ją i zżarli. — Krueger zaśmiał się złowieszczo. — Ty nigdy nie byłeś z nią blisko, co, chłopcze? A to wszystko wina tego tchórzliwie dygoczącego drania i innych, jemu podobnych.

Sam Dieter również dygotał. Czy to z obrzydzenia wywołanego niemiłym mu dotykiem Kruegera, czy z nienawiści do stojącego na beczce ludzkiego śmiecia, czy świadomości tego, co utracił — nie wiedział. Ale kiedy Krueger zabrał rękę i powiedział: „Kopnij beczkę, Schultz”, wcale się nie wahał.

Skazaniec wydał krótki i szybko stłumiony jęk, kiedy Dieter uniósł nogę i oparł stopę na krawędzi beczki. Wystarczyło lekkie pchnięcie i beczka sama zaczęła się przewracać. Wieszany rozpaczliwie, lecz bezskutecznie próbował ją przytrzymać. Ale przewróciła się i odtoczyła, a stopy mężczyzny zatańczyły w powietrzu.

Dieter oglądał jego śmierć od początku do końca. Najpierw, kiedy sznur zaczął się zaciskać, słychać było ciężkie, chrapliwe dyszenie, przerywane błaganiem o litość. Stopy bez przerwy wierzgały; umierający odruchowo szukał ratunku. Dieter zauważył, że każde wierzgnięcie, każdy skręt ciała zaciskają pętlę jeszcze bardziej. Wkrótce wiszącego zaczął potwornie boleć kark. Przez chwilę wierzgał jeszcze mocniej.

A potem pętla częściowo odcięła mu dopływ powietrza. Jakiś fizjologiczny szczegół albo ułożenie liny pozwalały, żeby krew — przynajmniej jakaś jej ilość — dalej dopływała do mózgu. Dieter widział w ohydnie wytrzeszczonych oczach mężczyzny, że ten jest przytomny do ostatka, świadomy agonii ciała i umysłu. Jego język napuchł, poczerwieniał i wysunął się z ust. Twarz zrobiła się sina… a potem czarna.

W końcu wierzganie osłabło… i zupełnie ustało. Trup kołysał się w lekkiej wiosennej bryzie, ze spojrzeniem utkwionym w nieskończoność. Dieter patrzył i czekał, aż zgaśnie ostatnia iskierka życia. Czuł… Nie umiał tak naprawdę powiedzieć, co czuje. Ale nie mógł też zaprzeczyć, że nie czuje żalu ani litości dla wiszącego przed nim martwego ciała.

Odwrócił się do Kruegera.

— Dokończmy dzieła, sierżancie majorze.

I tak oto narodził się esesman, pomyślał Krueger.

* * *

Niedaleko, na szczycie wieży Anny, Hans Brasche patrzył z pewną obojętnością na wieszanie tchórzy. Widział to wszystko już nie raz… Wiele razy widział cały sad powieszonych mężczyzn, ale i kobiet: Rosjan, Niemców, Czechów, Bałtów… Wietnamczyków. Był już uodporniony.

A gdyby Legia mnie złapała, pomyślał, też by mnie powiesili.

Jak to często bywa w dżungli, rany Hansa nie chciały się goić. Przez wiele tygodni po ewakuacji lekarze we francuskim szpitalu wojskowym w Haiphong nie dawali mu większych szans przeżycia.

Ale był twardy, młody i zdrowy przed zranieniem, i miał wielką wolę przetrwania. Stopniowo jego ciało, wspomagane przez cudowny wynalazek — penicylinę, zaczęło przezwyciężać rojące się w nim obce organizmy. Wkrótce był już prawie całkiem zdrów.

„Prawie całkiem zdrów” to jednak nie to samo, co „gotowy do powrotu do cuchnącej dżungli”. Lekarze nalegali na dłuższą rekonwalescencję, niż była gotowa zaakceptować francuska armia, a co dopiero Legion Etranger.

Hans nie miał jednak nic przeciwko temu. Udało mu się urządzić niezły rajd po najlepszych barach i burdelach Haiphong i Hanoi. Zabawa zaczynała go już nawet nieco nudzić, kiedy pewnego dnia w nędznej kawiarence niedaleko portu Haiphong wpadła mu w ręce francuskojęzyczna gazeta. Wyglądało na to, że Izrael, państwo Żydów, został niedawno powołany do istnienia i właśnie o to istnienie wałczy.