Słyszała, że pod ziemią powstają miasta, bezpieczne i ciepłe, gdzie można mieć nadzieję na coś w rodzaju prawdziwego życia. Hackenberg, mimo pory roku, był zimny jak lód. Mury tego podziemnego więzienia wydzielały jednostajnie zimną wilgoć, wysysającą całe ciepło, jakie mogło wyprodukować ludzkie ciało. Nawet pięćdziesiąt tysięcy ludzi upchniętych tu jak sardynki wraz z Isabelle i jej synami nie mogło podnieść temperatury choćby o pół stopnia.
A chociaż była to dosłownie forteca, Isabelle wiedziała, że nie są tu wcale bezpieczniejsi. Wręcz przeciwnie, forteca, a także ona i jej chłopcy, byli zarazem celem ataku wroga.
Ojciec chłopców również został celem; musiała tak zakładać, nie miała bowiem od niego żadnych wiadomości od chwili tamtej krótkiej rozmowy telefonicznej zwiastującej inwazję, zniszczenie kraju i rzeź urządzoną jej narodowi.
Świadomość, że jej ukochany mąż niemal na pewno padł ofiarą najeźdźców, była jak nóż wbity i przekręcany we wnętrznościach. I to właśnie ten ból sprawiał, że Isabelle wlewała w siebie raczej niż piła nędzne, rozcieńczane wino.
Tak jak dysydenci i zdrajcy napływali do cel, tak informacje, żywotne informacje, napływały do wszystkich szczelin złożonego mechanizmu niemieckiej machiny wojennej.
Pojawiła się. też rzeka uchodźców i niedobitków sił zbrojnych Niemiec. Większość tych sił wchłonęła Bundeswehra. Jednak Mühlenkampf i jego ludzie spisali się dobrze i zasłużyli na nagrodę. Kanzler zadekretował wobec tego rozszerzenie 47. Panzer Korps w coś, co nazwał „Rezerwą Grupy Armii”. Oprócz objęcia komendą ko lejnych dwóch korpusów pancernych i czterech piechoty zmechanizowanej, nie licząc dywizji karnej składającej się z niedobitków zdziesiątkowanego 33. Korps, Mühlenkampf sprawował również kontrolę nad dużą liczbą nowo utworzonych formacji cudzoziemskich. Dywizja Charlemagne znów maszerowała ramię w ramię z dywizjami i brygadami Litwinów, Estończyków, Polaków, Hiszpanów i innych.
Dywizja Charlemagne była jedyną formacją frankofońską pod dowództwem Niemców. W przeciwieństwie do innych zajętych państw Europy, Francja twardo odmawiała podporządkowania swoich interesów czyimkolwiek rozkazom. Francuska armia strzegła odwróconej Linii Maginota, a cztery czy pięć milionów ocalałych Francuzów, mężczyzn, kobiet i dzieci, kuliło się w obozach między Linią a Renem albo dygotało z zimna w zawilgłych trzewiach samego pasma umocnień.
(Francuzi wielkodusznie zgodzili się zintegrować działanie swoich sił, pod warunkiem jednak, że przydzielony im zostanie francuski dowódca, a pewne francuskie kluczowe interesy dostaną priorytet. Z jakichś niewytłumaczalnych przyczyn Niemcy nie dostrzegli korzyści płynących z takiego rozwiązania).
Charlemagne odtworzono dopiero wtedy, kiedy dowódca francuskiej dywizji pancernej zbuntował się przeciwko temu, co nazywał „zinstytucjonalizowaną głupotą” francuskiego Sztabu Generalnego, a potem zebrał swoich żołnierzy wraz z rodzinami i stanął na niemieckiej granicy, szukając zatrudnienia. Wsparta licznymi ochotnikami — część z nich stanowili weterani pierwotnej dywizji, teraz przyjeżdżający zaciągnąć się na nowo — Charlemagne była dużą dywizją, nawet jak na standardy wojny z Posleenami.
Straty były oczywiście straszliwe. W chwili, kiedy Niemcy zostały oczyszczone z obecności obcych, wiele dywizji, które przedtem szczyciły się liczebnością nawet dwudziestu czterech tysięcy, teraz liczyło zaledwie połowę tego. Pojawiła się wtedy nowa filozofia nieprzejmowania się prawami jednostek, lecz walki o przetrwanie Volk — narodu.
Protesty studentów? Skończyły się. Służba zastępcza? Zniknęła. Odmowa służby? Powoływanie się na klauzulę sumienia? Formacja karna znana niegdyś jako 33. Korps osiągnęła swoją poprzednią liczebność, a potem nawet ją przekroczyła. A kaci często mieli pełne ręce roboty.
Przyjemne, bezpieczne i wygodne kwatery na tyłach?
— Nic z tego, synu. Idziesz na front. Kobiety bardzo dobrze poradzą sobie z twoją pracą.
Tylko ludzie niezbędni dla funkcjonowania machiny wojennej uniknęli poboru. Wielu z nich było rolnikami. Inni pracowali w fabrykach, a jeszcze inni w nauce.
— Właściwie nawet żałuję, że nasza amunicja przeciwlądownikowa nie jest odrobinę słabsza — westchnął Mueller.
Karl Prael uniósł pytająco brew.
— To proste — odparł Mueller. — Gdybyśmy nie rozwalili wszystkich posleeńskich C — i B-Deków na kawałki, zostałyby nam ich przeciwokrętowe działa elektromagnetyczne i moglibyśmy wyposażyć w nie wszystkie posiadane Tygrysy i te, które w niedalekiej przyszłości wyjadą z fabryki, a ponadto stworzyć mniej lub bardziej stacjonarne baterie obronne. A tak mamy tylko kilka tuzinów zdatnych do użytku dział. Sześćdziesiąt czy siedemdziesiąt, podczas gdy moglibyśmy mieć sześćset czy siedemset… a może nawet kilka tysięcy.
— Zaniżasz liczby — zauważył Prael. — Odzyskaliśmy jak dotąd sześćdziesiąt czy siedemdziesiąt, ale ledwie zaczęliśmy złomować walające się. po całym kraju wraki obcych. Na pewno znajdziemy dość dział, żeby wyposażyć całą partię Tygrysów IN, Ausführung B. Pesymista — zakończył z uśmiechem.
— Może — zgodził się Mueller. — Może… jeśli uda nam się zezłomować wraki, nie uszkadzając ich jeszcze bardziej. I jeśli zmodyfikujemy działa tak, żeby pasowały do obecnych podwozi… albo nasze podwozia, żeby pasowały do dział. No i jeżeli uda nam sieje tu w ogóle ściągnąć na czas modyfikacji i instalacji.
— I jeśli starczy nam czasu — mruknął Prael, zwieszając głowę. — Kiedy, według ciebie, ale tak szczerze, będziemy mieli w ręku model B?
Mueller przygryzł wargę i pokręcił głową.
— Prototypu nie będzie jeszcze przez jakieś cztery do pięciu miesięcy. Myślę, że byliśmy zbyt ambitni.
Prael nawet się z tym zgadzał. Model B Tygrysa znacznie wyprzedzał oryginał; był wyposażony nie tylko w działo elektromagnetyczne zdolne razić wroga nawet W kosmosie, ale także w napęd jądrowy, miał o wiele grubszy i wytrzymalszy pancerz oraz nowy układ SI. A to były tylko główne różnice, nie licząc drobniejszych.
— Już czas — oznajmił, zerkając na zegarek. Mueller skinął głową i obaj poszli do sali, w której zebrała się reszta zespołu projektantów.
To miało być pożegnalne przyjęcie. Ale bywały już radośniejsze okazje. Większość pogrzebów była przynajmniej tak samo wesoła.
Na pewno Schlüssel był smutny. Tak samo Henschel, brodaty Nielsen i zazwyczaj tryskający entuzjazmem Breitenbach.
— Musisz jechać, Dawid? Naprawdę? Musisz? — dopytywał się Breitenbach.
Benjamin w milczeniu pokiwał głową. Był taki — skwaszony i milczący — odkąd zeszłego grudnia przyszły wieści o upadku Jerozolimy i o tym, że jego żona nie żyje, rodzina nie żyje, przyjaciele nie żyją. Kilkaset tysięcy Żydów ewakuowano, większość z nich przyjęły Niemcy i Zjednoczone Królestwo. Silna i głośna antysemicka mniejszość islamska we Francji głośno protestowała przeciwko udzieleniu schronienia jej religijnym i kulturowym wrogom.