Выбрать главу

A potem pokazano stosy odartych z mięsa kości, ludzkich kości, i osobne stosy równo rozłupanych czaszek, niektórych bardzo małych. Wtedy Annemarie pobiegła do damskiej toalety, nie mogąc już ani chwili dłużej powstrzymywać wymiotów.

* * *

— Musicie państwo mieć bardzo kiepskie zdanie o demokratycznym duchu w niemieckich sercach, jeśli tak się obawiacie odmłodzenia dwudziestu czy dwudziestu pięciu tysięcy starców — powiedział kanclerz do grupy wykrzykujących z galerii protestujących.

Jeśli jego słowa wywarły jakikolwiek skutek, nie dali tego po sobie w żaden sposób poznać. Ich skandowanie: „Nigdy więcej nazistów! Nigdy więcej nazistów!” przybrało jeszcze na głośności i zaciętości.

— Nie zawsze byli starcami — odparł jeden z parlamentarzystów. — Kiedy byli młodzi, tacy, jakimi chce ich pan znów uczynić, uzbrojeni i zorganizowani, co znów chce im pan zapewnić, byli potworami, opryszkami, przestępcami… mordercami.

— Nie wszyscy — upierał się kanclerz. — Może nawet nie większość z nich. Niektórych wzięto z poboru. Inni nie znaleźli dla siebie miejsca w Reichswehrze i jako żołnierze wstąpili do pierwszej wojskowej organizacji, która ich przyjęła. Poza tym zamierzam dopilnować, by ani jeden z tych, którzy byli skazani czy chociaż niebezpodstawnie oskarżeni o zbrodnie wojenne albo zbrodnie przeciwko ludzkości, nie został dopuszczony.

— Wszyscy byli winni zbrodni przeciwko ludzkości — odparował poseł. — Każdy, kto brał udział w niesprawiedliwej wojnie, którą nasz kraj wydał niewinnemu światu, jest winny.

— Gdyby tak było — odparł spokojnie kanclerz — wtedy równie winni byliby Heinz Guderian, Erich Manstein, Erwin Rommel czy Gerd von Rundstedt. To oni byli w tej wojnie odpowiedzialni za planowanie na wysokim szczeblu. Ludzie, których proponuję odmłodzić, byli zaledwie pionkami w porównaniu z tymi słynnymi i podziwianymi niemieckimi żołnierzami.

— Mordowali więźniów! — wrzasnął inny poseł.

— Na tej wojnie wszyscy mordowali więźniów.

I tak to się ciągnęło, pozornie bez końca. Przeciwnicy się wypowiadali, kanclerz spokojnie odpowiadał. Zwolennicy się wypowiadali, zazwyczaj spokojnie, a przeciwnicy podnosili wściekły wrzask. W końcu doszło do głosowania… i stosunek głosów był naprawdę bardzo wyrównany.

* * *

Wszystkie oczy zwróciły się na poszarzałą twarz wchodzącej na mównicę Annemarie Mai. To jej głos miał zadecydować.

— Mam pewne warunki — oznajmiła, mając przed oczami obrazy rozłupanych dziecięcych czaszek.

— Warunki? — spytał kanclerz.

— Kilka. — Kiwnęła głową. — Po pierwsze, ci ludzie są nosicielami zarazy, politycznej zarazy. Muszą zostać poddani kwarantannie, byśmy mieli pewność, że jej nie rozniosą.

— By mieć z nich jakikolwiek pożytek, muszę wykorzystać ich jako kadry do szkolenia innych.

— Rozumiem — odparła Annemarie. — Ale kiedy ta grupa zostanie już wprowadzona w struktury wojskowe, tak jak pan chce, musi być od nich jak najbardziej odizolowana, tak by zaraza nie rozprzestrzeniła się w stopniu większym, niż jesteśmy w stanie kontrolować.

— W takim razie zgoda — powiedział kanclerz.

— Po drugie, muszą być obserwowani.

— Będą.

— Po trzecie, nie wolno im będzie głosić swoich politycznych przekonań, i to nie tylko publicznie.

— Prawo zakazujące głoszenia ideologii nazistowskiej pozostaje w mocy i służyło nam dobrze przez kilkadziesiąt lat.

— Po czwarte, musimy ich zużyć, wykorzystać, wypalić, wraz z, przykro mi to mówić, młodymi ludźmi, których skażemy na ich „opiekę”.

— To akurat mogę pani zagwarantować.

— W takim razie głosuję za. Niech pan rekrutuje swoją formację, panie kanclerzu.

Zgromadzenie w jednej chwili wybuchło okrzykami aprobaty i przekleństwami.

Babenhausen, Niemcy, 15 listopada 2004

Dla niektórych starość oznacza spokój. Innym słabnący z wiekiem umysł przybliża coraz okrutniejsze wspomnienia.

Bardzo niewielu, czy wręcz nikt, w domu opieki wiedziało, ile dokładnie lat ma starzec, chociaż informacja ta znajdowała się w jego karcie. Wśród personelu krążyła plotka, że przekroczył już setkę, jednak nikt nie pofatygował się, aby to sprawdzić. Starzec odzywał się rzadko, a jeszcze rzadziej zdawał się mówić z sensem. Czasami w nocy dyżurna pielęgniarka słyszała, jak krzyczał w swoim pokoju: „Vorwärts, Manfredzie! Zatrzymać ich, meine Brüdern!” albo „Steisse, die Panzer!”.

Czasami zaś starzec cicho wołał kogoś po imieniu, szeptał coś z żalem albo nucił kilka taktów jakiejś dawno zapomnianej, a może nawet zakazanej piosenki.

Ci, którzy go myli, i ci, którzy rozmawiali z myjącymi, szeptali, że ma na torsie wytatuowany numer. Szeptali też o bliznach i śladach oparzeń.

Codziennie, w słońce czy w deszcz, owiniętego w koce lub nie, zależnie od pogody, pielęgniarze wywozili starca na wózku na werandę, żeby odetchnął trochę świeżym powietrzem. Tego dnia świeże powietrze było zimne i ciężkie, nabrzmiałe wilgocią padającego śniegu. Jakie sny czy koszmary budził w nim śnieg, nikt nie wiedział — starzec nigdy o tym nie mówił.

Stojąca w drzwiach wejściowych kierowniczka domu opieki wskazała miejsce, gdzie siedział.

— Tam jest.

— Od tej pory my się nim zajmiemy — powiedział jeden z dwóch mężczyzn, ubrany w skórzany płaszcz zdradzający jego przynależność do Bundesnachrichtendienst — Federalnych Służb Informacyjnych, niemieckiego wywiadu. — Pani i pani zakład już nie musicie się nim kłopotać.

Kierowniczka lekko skinęła głową. Alles war in ordnung. Wszystko w porządku. Dwaj mężczyźni odwrócili się już do niej plecami i skupili całą uwagę na starcu. Podeszli do niego; jeden przykucnął przed wózkiem, drugi stanął z boku.

— Herr Gruppenführer? — powiedział cicho kucający. — Gruppenführer Mühlenkampf? Nie wiem, czy mnie pan rozumie. Ale jeśli tak, idzie pan z nami.

W wyblakłych niebieskich oczach starca błysnął jakby ślad rozpoznania.

— Aha — powiedział ten w płaszczu. — Rozumie mnie pan, prawda? A przynajmniej rozpoznaje pan swoje nazwisko i dawny stopień. Bardzo dobrze. A to zrozumiesz, starcze? Twój kraj znów cię wzywa. Potrzebujemy cię, i to pilnie.

Berlin, Niemcy, 17 listopada 2004

Jejku, tym dwóm to się spieszy, pomyślał klient gasthausu położonego w zaułku niedaleko miejsca, gdzie mieszkał. Jak zwykle siedział w ciemnym kącie, popijając piwo. Kiedy wreszcie Gestapo, czy jak tam się teraz nazywają, zrozumie, że te płaszcze wyróżniają ich tak samo, jak moje Sigrunen, podwójne błyskawice, wyróżniały mnie?

Obiekty zainteresowania klienta przechodziły od stolika do stolika, rozmawiając z innymi gośćmi. Wirt, właściciel i kierownik lokalu, zerkał dyskretnie na starszego mężczyznę siedzącego w słabo oświetlonym kącie. Mam im powiedzieć?

Klient wzruszył ramionami. Machts nihts. Bez różnicy. Wiesz, kim są, tak samo jak ja. Jeśli zechcą mnie znaleźć, znajdą.

Kiwnąwszy głową na znak, że rozumie, Wirt zawołał dwóch mężczyzn do siebie.

— Jeśli szukacie panowie Herr Braschego, siedzi tam, w kącie.