Podniósł głos.
— Wszyscy nauczycie się, jak być twardszymi i bardziej odpornymi niż stal Kruppa! Będziecie jeszcze bardziej odporni — dodał ze słyszalną w głosie pogardą — niż Żydzi, a przy nich produkty Kruppa mogą się schować.
Zadrżał na myśl o nowej formacji, brygadzie Juda Machabeusz. Pieprzeni podludzie. To hańba, ot co.
Idący — nie, kroczący — wzdłuż szeregów rekrutów Krueger kojarzył się Braschemu nieodparcie z kogutem, dumnym i agresywnym. Nienawidzę sukinsyna, pomyślał, nienawidzę z tylu różnych powodów. Nazistowski bydlak!
Stał za daleko, żeby słyszeć, co Krueger mówił nowym. Ale umiał to sobie wyobrazić; już to wszystko widział i słyszał, i to w różnych dziwnych miejscach.
Izraelczycy z początku nie chcieli go przyjąć; wyrazili to boleśnie jasno. Uwierzyli mu, kiedy powiedział, że nigdy nie brał udziału w żadnych zbrodniach przeciw Żydom. Uwierzyli, kiedy powiedział, że chce odpokutować. Wiedzieli, że posiada umiejętności, których rozpaczliwie potrzebowali i których sami zupełnie nie mieli. Ale były esesman?
Hans miał na to jeden argument nie do odrzucenia.
— Chcecie mojej śmierci, prawie wszyscy. Nie mogę mieć do was o to pretensji. Poślijcie mnie więc tam, gdzie mogę umrzeć.
Izraelczycy nie byli tak łaskawi i Hans nie dowodził — bardzo wyraźnie zapowiedzieli, że nigdy nie będzie dowodził Żydami w bitwie — lecz szkolił bardzo różnych i bardzo nieszczęśliwych ludzi, którzy przechodzili przez jego mały obóz i po krótkim szkoleniu byli wysyłani na rzeź gdzieś na granicy.
Sam też się uczył — wolno i mozolnie uczył się hebrajskiego, jadł koszerne jedzenie, do którego mdłego smaku nie potrafił przywyknąć. Nigdy w życiu nie czuł się bardziej samotny. Do tego było mu niewygodnie, bo podczas gdy pozostali mogli rozebrać się do pasa w bliskowschodnim upale, on nie mógł zdjąć koszulki skrywającej tatuaż zdradzający jego przeszłość. Nawet pod prysznicem musiał czekać, aż wszyscy inni skończą, albo wstawać o nieludzkich porach.
Były też jasne punkty. Jednym z nich był Soł, były obozowy kapo, jeden z żydowskich więźniów, którzy byli zmuszani do wykonywania brudnej roboty w obozach koncentracyjnych. Sol, Bawarczyk z Monachium, mówił oczywiście po niemiecku, chociaż z nieprzyjemnym południowym akcentem. Co więcej, miał pod dostatkiem własnych grzechów i nikogo nie osądzał. Czasami rozmawiali, szli na piwo, wspominali lepsze czasy… albo dzielili się nadzieją, że takowe jeszcze nadejdą. Nigdy nie mówili o wojnie ani obozach; obaj wyczuwali w sobie nawzajem grozę, której nie można było wymazać.
Innym jasnym punktem była Anna, ciemnowłosa dziewczyną z Berlina, która mówiła trochę lepszą wersją dialektu Hansa. Hans nie znał jej historii, wiedział tylko, że w czasie wojny była w obozie.
Wiedział o niej niewiele i nie chciał wiedzieć więcej. Była piękna — naprawdę, jej mała rzeźbiona twarz i figura oraz bystre, patrzące z sympatią, lśniące zielone oczy zapierały dech w piersiach. Biła z niej siła, której nie mogły złamać nawet obozy. Chociaż większość izraelskich kobiet gardziła makijażem, Hans zauważył, że Anna wręcz go nienawidzi. Nie miało to znaczenia; była bardziej niż piękna nawet bez sztucznych dodatków.
Wiedział też, że nie jest jej wart… i dlatego za każdym razem, kiedy Anna się zbliżała, on się wycofywał. Wycofywał? Raczej uciekał w ledwie skrywanym przerażeniu, jeśli tylko zbliżyła się do niego w sprawie innej niż służbowa. Hans nie mógł się zmusić, żeby spojrzeć w jej zielone oczy. Unikał północnej, kobiecej części obozu jak zarazy.
— Głupi jesteś, Hans — powiedział któregoś dnia Sol, kiedy siedzieli na schodach koszar z wieczornym piwem w ręku.
Hans spojrzał na niego pytająco, a Izraelczyk się zaśmiał.
— Ta dziewczyna chodzi za tobą jak szczeniak. Dlaczego zawsze przed nią uciekasz?
Jedyną odpowiedzią Hansa było ciężkie westchnienie.
— Nie kłam, stary draniu — powiedział Sol, pociągając szybki łyk ciepłego i lurowatego piwa — nawet unikaniem odpowiedzi. Widzę, jaką masz minę, kiedy na nią patrzysz. Prawie słyszę, jak ci wali serce, kiedy podchodzi do ciebie.
— Wiem — szepnął Hans. — Ale po prostu nie mogę. — Na litość boską, dlaczego nie?
— Bo nie jestem godzien.
— Wydaje się wam, gnojki, że jesteście godni wstąpić do SS? — spytał Krueger, wciąż krocząc. — Ruchałem małe żydowskie kurewki z Ravensbrück, które były tego bardziej godne niż wy, śmiecie. One przynajmniej miały wolę przetrwania. Czy wy ją macie, gnidy, to się jeszcze okaże. W prawo zwrot! — rozkazał, bardzo zadowolony z siebie. — Naprzód… marsz! Biegiem, marsz!
INTERLUDIUM
Ro’moloristen zawahał się, nie wiedząc, czy powinien krytykować swojego pana za jego niezdecydowanie. Czując na sobie spojrzenia wszystkich i odczuwając swoją słabą pozycję każdym nerwem ciała, zebrał się na odwagę.
— Panie, możemy przegrać ten wyścig.
— Wyścig? Jaki wyścig, pisklaku? — spytał Athenalras, strosząc grzebień.
— Wyścig, by dokończyć podbój tego półwyspu, tej Europy.
— Jak to? Zajęliśmy wszystko, co może nam się przydać, z wyjątkiem centralnych terenów — to się nazywa „Deutschland”, prawda? — i gór na południu. Niedługo padną… może bez tych gór.
— Ja myślę o Orna’adar, panie, i pozycji naszego klanu, kiedy ten świat w końcu się do niego stoczy. Im dłużej tu jesteśmy, tym gorsza będzie później nasza pozycja. Poza tym…
Młody Wszechwładca zawahał się.
— Poza tym co?
— Mój panie, szarzy thresh przygotowują na nasze przyjęcie wszystko, co posiadają. Do tej pory mieliśmy przewagę, ale ona szybko znika. Udostępnianie nam przez Sieć informacji, niejednomyślność i zamieszanie wśród rządzących szarymi thresh, niemożność zmobilizowania sił, brak umocnień — to wszystko się skończyło i nie działa już na naszą korzyść. Ich siły szybko się rozrastają. Powstają nowe umocnienia, stare są odnawiane. Każdy nerw ich społeczeństwa jest wprzęgany w służbę obronności. Najgorsze w tym wszystkim, mój panie, jest być może to, że z tysięcy lądowników wypruli pokładowe uzbrojenie. Mój panie… Nie jest już bezpiecznie latać nad tymi „Niemcami”, chyba że po orbicie, tak wysoko, że nie ma z tego żadnego pożytku.
Athenalras pozwolił, by jego grzebień opadł. Zastanowił się.
— Uważasz, że należy porzucić pierwotny plan, że siły naszego klanu w następnej fali nie mogą lądować na centralnych obszarach, że powinniśmy zaatakować lądem?
Ro’moloristen potrząsnął przecząco głową.
— Nie, panie, musimy postępować dalej według planu… ale na myśl o cenie cały drżę.
11
Hans zadrżał z zimna. Chociaż wszędzie dookoła leżał śnieg, skrywając zamek, ziemię i lód na fosie, niebo przynajmniej raz było czyste. Kolędy śpiewane przez grupę miejscowych dzieci dla personelu sztabu niosły się daleko w rześkim, mroźnym powietrzu, odbijając się od kamiennych murów i bezlistnych drzew.