— Mam imię, wiesz? — powiedziała, nie wiadomo czemu ze złością. — Zresztą mogli to zrobić, co za różnica.
— Nie mów tak! — krzyknął z niezwykłą zaciekłością; potem zniżył głos prawie do szeptu. — Wiem, że masz imię, Anno.
— Dlaczego? — spytała. — Nigdy nie okazałeś, że cię to obchodzi. Przynajmniej aż do dzisiaj.
— Obchodzi mnie, Anno. Zawsze obchodziło.
— Nigdy nic nie dałeś po sobie poznać.
— Nie mogłem.
— Dlaczego? Bo byłam obozową kurwą? Bo mam tatuaż?
Hans poczuł falę nudności.
— Wiedziałem o tatuażu. Nie wiedziałem… o tym drugim.
— Ale byłam nią, przez kilka łat. Dla strażników w Ravensbrück.
Hans przypomniał sobie obrzydliwe słowa innego esesmana podczas jego bardzo krótkiego pobytu w Birkenau. Zemdliło go jeszcze bardziej, tak bardzo, że stało się to widoczne.
Źle go rozumiejąc, Anna odwróciła się, by ukryć łzy.
— To nie było z mojej woli, nigdy z mojej woli. Ale rozumiem, dlaczego nie chcesz mieć ze mną nic do czynienia…
— Przestań — rozkazał. — To nie przez twój tatuaż ani twoją przeszłość, której nie wybierałaś. To… Ja też mam tatuaż.
— Nie, nie masz — odparła z uporem. — Widziałam twoje ręce.
— Mój — westchnął Hans — nie jest na ręku.
— Ale… — Anna zakryła usta i otworzyła szeroko oczy, aż za dobrze rozumiejąc jego słowa. Potem odwróciła się, wybiegła z okopu i uciekła w rozmigotaną płomieniami ciemność.
W kosmosie nie widać już było smugowców, nowe słońca przestały rozbłyskiwać i znikać w nicości. Tam bitwa była już skończona i Hans nie miar żadnych złudzeń co do tego, kto wygrał — ani, co ważniejsze, kto przegrał. Niebo nad Ziemią, raz na krótko odzyskane, znów znalazło się w posiadaniu najeźdźcy.
Mühlenkampf odchrząknął.
— Siądą nam na karku jutro, panowie, o ile nie wcześniej. Lepiej wracajcie do swoich jednostek.
W milczeniu, ponuro, może z odrobiną strachu, mężczyźni zaczęli się rozchodzić, każdy do swojej dywizji, brygady czy pułku.
Lśniący behemot wprost emanował złowrogim blaskiem. O ile Anna i jej siostry olśniewały, o tyle nowy model oszałamiał. Od czubka działa elektromagnetycznego aż do tylnej ściany wieży, od szczytu owej wąskiej, rekiniej wieży aż do gąsienic spoczywających na betonowej podłodze, od bliźniaczych wybrzuszeń skrywających uzbrojenie obronne bliskiego zasięgu na przodzie aż do pochyłego tyłu, Tygrys III Ausführung B był urzeczywistnieniem snów.
— Dla wroga to będzie koszmar — zauważył Mueller, w końcu zadowolony z uzbrojenia.
Indowy Rinteel, pozbawiony zajęcia od chwili ucieczki darhelskiego Tira, przyłączy! się do zespołu projektantów, pomagając przy dziale elektromagnetycznym. Nie posiadał żadnego uznawanego przez ludzi tytułu inżynierskiego, ale wielu Indowy, w tym i on, miało niemal wrodzoną zdolność majsterkowania. Rinteel w całej rozciągłości zgadzał się co do tego „koszmaru”.
Prael prychnął z obrzydzeniem zza swojej brody.
— Może i będzie — powiedział. — Ale jest tylko jednym koszmarem, podczas kiedy my potrzebujemy prawdziwej plagi, niech to szlag. Stara śpiewka. Za mało, za późno.
— Za dużo chcieliśmy naraz — podsumował Mueller. — Powinniśmy byli wykorzystać zdobyte działa elektromagnetyczne do unowocześnienia istniejących Tygrysów.
— Może tak, może nie — odparował Nielsen. — Wciąż mogą wiele zdziałać, wspierając Baterie Obrony Planetarnej.
— Ona też by mogła — zauważył Breitenbach.
— Nie — sprostował Henschel — bo nie mamy załogi.
— Szkoda byłoby pozwolić, żeby została zdobyta albo zniszczona — powiedział Schlüssel. — I to nie do końca prawda, że nie mamy załogi. My sami znamy ją tak dobrze jak dowolna załoga, a jeśli jest nas za mało, żeby obsadzić całe wyposażenie… No cóż, jej SI potrafi o wiele więcej niż model A.
— Sugerujesz, żebyśmy ją ukradli? — spytał Prael. Mueller uśmiechnął się.
— Nie „ukradli”, Karl. Po prostu zabrali na testy bojowe, to . wszystko. Aj a byłem kiedyś bardzo dobrym kierowcą.
Wieczorne fajerwerki przyćmiły wczorajsze. Około dziesięciu tysięcy pojedynczych okrętów Posleenów, na które rozpadły się kule, i ogień kilkuset Baterii Obrony Planetarnej oraz naziemnych dział elektromagnetycznych wspólnymi siłami zamieniły nieboskłon w ciągły strumień pirotechnicznej rozrywki.
Jak to powiedział admirał Nelson?, pomyślał Hans. Ach, pamiętam: „Tylko głupiec atakuje fort okrętem”. Admirał oczywiście miał rację, tylko głupiec atakuje okrętem. Ale wystarczy wziąć odpowiednio dużo okrętów i wszystko jest już tylko kwestią czasu.
Ani okręty, ani baterie naziemne nie miały żadnych osłon. Obrońcy mieli jednak potrójną przewagę: mogli wybierać, kiedy zrzucić kamuflaż i zdradzić swoją pozycję otwarciem ognia, Posleeni w ogóle nie mieli żadnej osłony, a na dodatek nie najlepiej radzili sobie ze swoimi okrętami. W końcu byli dość głupią rasą. Ale tę przewagę ludzi równoważyła z nawiązką liczebność obcych.
Hans przypomniał sobie adekwatne do sytuacji przysłowie ludowe: „Ilość jest jakością samą w sobie” oraz słynne powiedzenie Stalina: „W pewnym momencie ilość przechodzi w jakość”.
Ten komunistyczny bydlak co do tego też miał rację, pomyślał Hans, przypominając sobie niewyraźnie widok płonących Panter i Tygrysów, kilku rozbitych sowieckich maszyn i przejeżdżającej obok niekończącej się kolumny T-34.
Stosunkowo niedaleka Bateria Obrony Planetarnej odezwała się wściekłą nawałą ognia kinetycznego; ładunki energii cięły niebo smugami srebra, wypalającymi powidoki na siatkówce. W górze rozbłysło krótko kilka nowych gwiazd. Potem na baterię spadł zmasowany ostrzał setek posleeńskich okrętów, rozwalając ją w strzępy i wzbijając chmurę w kształcie grzyba; Hans stojący we włazie Anny poczuł drżenie ziemi.
Dajemy im się we znaki, może nawet dotkliwie. Ale to nie wystarczy.
Jakby na potwierdzenie, gdzieś daleko na zachodzie spadła z nieba istna ulewa posleeńskiego ognia. To chyba dla Francuzów.
Nie po raz pierwszy generał major Henri Merle przeklął swój rząd i jego upartą odmowę współpracy z kimkolwiek. Na ekranie telewizora przyozdabiającego jedną ze ścian jego posterunku dowodzenia widział koszmar, którego miał nadzieję już nigdy nie oglądać — morze centaurów przedzierających się przez zasieki, miny, ogień karabinów maszynowych i artylerii, by dopaść obrońców. Aktyniczny blask posleeńskich działek elektromagnetycznych przeplatał się z czerwonymi smugowcami ostatnich obrońców Francji.
Bunkier trząsł się lekko od równomiernych wibracji trzech automatycznych dział, które strzelały z wysuwanych wież. Na ekranie ostrzał armat krótkiego zasięgu — krótkiego, bo wieże były za małe, by pozwolić na większy odrzut — rysował w hordzie obcych grzybowate czarne chmury, zostawiając po sobie tysiące poszarpanych posleeńskich trupów. Każde działo było zdolne wystrzelić kilkadziesiąt stutrzydziestopięciomilimetrowych pocisków na minutę dzięki specjalnemu łańcuchowemu systemowi podajników amunicji. Wszystko to odbywało się automatycznie, poza ładowaniem nabojów na taśmociąg wynoszący je na górę. Tym zajmowały się dziesiątki spoconych mężczyzn, uwijających się w komorach amunicyjnych pod ziemią.