Jako pojedyncza cząsteczka w cuchnącym ludzkim morzu, stanęła u tylnego wyjścia — kiedy Niemcy były zagrożeniem, wrota te służyły do wypuszczania wycieczek — trzymając obu chłopców blisko przy sobie i czekając na sygnał wymarszu.
Garnęli się do niej inni, wielu innych. Władczość, autorytet, którymi emanowała, przyciągały zagubionych, zdezorientowanych, bezradnych i pozbawionych nadziei jak magnes. Przyjęła to, tak jak niemal wszystko, ze spokojem.
W duchu nie była jednak spokojna. Od dawna nie miała żadnych wiadomości od męża. Isabelle obawiała się najgorszego.
Za nią rozległ się chóralny pomruk. Odwróciła się i zobaczyła wysokiego mężczyznę — wysokiego zwłaszcza na francuskie standardy — przepychającego się przez zatłoczony korytarz. Kiedy ją mijał, dostrzegła mimo słabego światła, że jego mundur jest czarny jak noc. Mężczyzna miał na kołnierzu insygnia, na których widok Isabelle miała ochotę splunąć.
Żołnierz dotarł do grubych stalowych wrót na końcu tunelu i stanął na czymś — Isabelle sądziła, że na betonowym bloku, który podtrzymywał jedno ze skrzydeł.
— Jestem kapitan Jean Hennessey — oznajmił czystą francuszczyzną — z 37. Dywizji Grenadierów Pancernych SS Charlemagne. Jestem tu po to, by zaprowadzić was w bezpieczne miejsce. Ta forteca niedługo upadnie. W tej chwili reszta mojego batalionu zajmuje pozycje, z których będzie utrzymywać grzbiet i wnętrze fortu najdłużej jak się da, by dać wam wszystkim, tylu ilu się da, szansę ucieczki. Do miejsca, w którym będziemy mogli przekroczyć niemieckie linie, mamy jakieś dwadzieścia kilometrów. Dla obcych jesteście pożywieniem, będą więc próbowali zabić jak najwięcej z was, kiedy tylko wydostaniemy się spod osłony fortecy. Mój batalion zrobi wszystko, co będzie mógł, by do tego nie dopuścić. Kiedy wydostaniemy się z zasięgu wroga, batalion wycofa się, nie zrywając z nim kontaktu bojowego, by osłaniać waszą ucieczkę.
Chociaż Isabelle była potomkiem królewskiego rodu, jej poglądy polityczne zawsze sytuowały się daleko na lewo od centrum. Rozpaczliwie pragnęła zakrzyczeć Hennesseya, przekląć jego i znienawidzone insygnia, które nosił. Ale pociągnięcie za ramię przez jednego z chłopców sprawiło, że się rozmyśliła. Nie mogła ryzykować rozwścieczenia człowieka, który mógł być ich jedyną szansą ocalenia.
INTERLUDIUM
Nawet Athenalras, któremu nieobce były rzezie, wyraźnie przycichł, kiedy usłyszał doniesienia o masakrze jego ludu, próbującego napierać na całej długości linii frontu. Zawsze wierzył, że przewaga liczebna — oraz odwaga — decydują na Ścieżce Furii bardziej niż cokolwiek innego, że samą masą powali i zmiażdży przeciwnika.
Ale jedyną powalającą rzeczą była liczba Ludu, który tracił. Trupy wisiały niczym ozdoby na zasiekach i zaścielały ziemię na całej długości frontu. Jako wyraz psychicznego cierpienia — bo posleeński wódz troszczył się o swój Lud jako całość, nawet jeśli obojętne mu były jednostki — grzebień Athenalrasa obwisł. Wszechwładcy na tenarach ucierpieli nie mniej niż masy atakujące pieszo. Strata tak wielu synów była jak lodowate ostrze wbite głęboko w trzewia.
— Nie ma dość łez, by opłakać zabitych! — zawołał. — Chcę odwołać ten atak.
— To te ich przeklęte umocnienia — powiedział Ro’moloristen, czując gorzką, bezradną wściekłość kotłującą się w sercu. — W żałosnej dziurze zwanej Liege, w innym miejscu nazywanym przez nich Eben i tutaj, gdzie stoimy naprzeciw ich Linii Maginota, próbujemy przezwyciężyć ich broń masą ciał.
— A czy możemy się przedrzeć? Czy możemy w końcu się przedostać? — spytał Athenalras.
Młody Wszechwładca wyprostował grzebień.
— Możemy, mój panie. Musimy! Bo jedna rzecz staje się coraz jaśniejsza. Jeśli nie eksterminujemy tego gatunku, on eksterminuje nas! Są zbyt dobrzy, zbyt odważni i przede wszystkim zbyt sprytni. Mając mniej walczących i gorsze uzbrojenie, infiltrowani i zdradzeni przez swoich politycznych przywódców, zaatakowani z niszczącą siłą z kosmosu, wciąż walczą z nami niemal jak równi. Współczuję tym thresh, tak, a nawet ich podziwiam. Ale dajmy im choć dziesięć lat pokoju, a ich istnienie doprowadzi do zagłady naszego Ludu.
12
Obawiając się powiedzieć to choćby szeptem, Mühlenkampf nie potrafi! jednak powstrzymać samej myśli. Jesteśmy zgubieni.
W końcu, chociaż mocno dały się posleeńskiej flocie we znaki, Baterie Obrony Planetarnej padły, mimo iż zostały wzmocnione zdobytymi działami elektromagnetycznymi. Mühlenkampf wiedział, że tak będzie. Ich spodziewana klęska była przecież jednym z głównych powodów utworzenia Rezerwy Grupy Armii. Rozpoczęły się lądowania. Meldowano o co najmniej piętnastu większych desantach na terenie Niemiec i Polski oraz setkach mniejszych. Całkowita liczebność wroga na ziemi była powalająca. Oficer wywiadu Mühlenkampfa oceniał ją na dziesiątki milionów. Niemcom i temu, co pozostało z Polski, groziło dosłownie zadeptanie przez falę obcych.
W niektórych miejscach falę tę kontrolowano. Pewną rolę odegrały w tym nowe rodzaje uzbrojenia, a wśród nich przede wszystkim bomby neutronowe, na które skrajna lewica nigdy by się nie zgodziła, gdyby miała na to jakiś wpływ. A chociaż nie było jej wystarczająco dużo — nie starczyło czasu, by ją zbudować — i nie zawsze znajdowała się we właściwym miejscu, broń wzmożonego promieniowania sprawiała, że całe zagony obcych rzygały i zdychały w miejscach lądowań.
Bomby wzmożonego promieniowania — neutronowe, jak je często nazywano — były w rzeczywistości krokiem wstecz w rozwoju uzbrojenia. Różniły się od bardziej konwencjonalnej broni jądrowej tym, że nie posiadały grubej uranowej osłony wokół rdzenia, sprawiającej, że atomówki były o wiele potężniejsze od swoich poprzedników. Uranowa osłona wzmagała siłę wybuchu, ograniczając emisję neutronów samego rdzenia.
Ale niekontrolowane neutrony były zabójcze same w sobie. Uwalniane przez stosunkowo niewielką eksplozję, zachowywały się jak maleńkie odłamki, przechodząc przez ciała i zabijając komórki. Odpowiednia ich liczba potrafiła w ciągu kilku minut zabić dorosłego człowieka. Co więcej, taka śmierć była wyjątkowo wstrząsająca dla wszystkich, którzy to widzieli, a sami przeżyli. Nawet z dużej odległości neutrony zabijały w kilka godzin czy dni, i to w jeszcze paskudniejszy sposób.
Co najważniejsze, mniejsza eksplozja oznaczała mniejsze zniszczenia i stosunkowo niewielkie skażenie promieniotwórcze. Jedynie w kontakcie ze stalą albo stopem stali neutrony stwarzały ryzyko długotrwałej radioaktywności, sprawiając, że sam metal zaczynał emitować promieniowanie gamma.
Jedna bomba — pojedynczy pocisk kaliber sto pięćdziesiąt pięć milimetrów — wykorzystana w odpowiedniej chwili zabiła podobno nawet sto tysięcy Posleenów w ciągu dwudziestu minut od detonacji. W miejscu jej wybuchu znaleziono dziesiątki nietkniętych, choć wysoce radioaktywnych okrętów. Co więcej, straty w pobliskich miejscowościach były znikome, tak samo jak skażenie środowiska. W niektórych przypadkach bomby neutronowe nie były konieczne. Na przykład jedno z lądowań Posleenów miało nieszczęście odbyć się między Erfurtern a Weimarem, w samym środku Rezerwy Grupy Armii. Opór obcych był krótki i daremny.
Mimo tych niewielkich sukcesów Mühlenkampf wciąż myślał: „Jesteśmy zgubieni”.