— Cóż, po kolei — oznajmił swojemu sztabowi. — Pierwszą rzeczą jest przebić się do Berlina, żeby odciążyć jego obrońców i mieszkańców. Po drodze chcę wyeliminować desant między Magdeburgiem, Dessau i Halle. Potem się rozciągniemy, żeby oczyścić rejon za linią Wisły. Między Berlinem a Szlezwikiem-Holsztynem prawie nic nie ma, więc Berlińczycy powinni sami dać sobie radę, gdyby później musieli się wycofać.
Dla Isabelle, jej dwóch synów i tysięcy innych uchodźców ucieczka przed posleeńską nawałą była koszmarem. Wychodząc po raz pierwszy od wielu tygodni z okrążonego i padającego fortu Hackenberg, natychmiast wpadli w namiastkę piekła. Wszędzie dookoła, pozornie na chybił trafił, z nieba spadały przerażające błyskawice. Ich huk mieszał się z jazgotem niemieckich i francuskich salw artyleryjskich, które z wyciem przelatywały nad ich głowami. Dobiegający z tyłu i stłumiony przez wzniesienia grzechot ludzkiej artylerii, ostrzeliwującej się z fortecy i innych miejsc, przypominał odległą szalejącą burzę. Przed nimi ziemia była zryta i spękana niczym powierzchnia księżyca. Również z tyłu co jakiś czas błyskały pociski posleeńskich działek elektromagnetycznych, trafiające w uciekinierów.
Każdy trafiony był porzucany; wroga broń uszkadzała ciało, nie dając nadziei na zagojenie ran. Raz po raz słychać było trzask wystrzału z pistoletu, oznajmiający, że jakiemuś maruderowi czy rannemu uciekinierowi wyświadczono ostatni akt łaski.
Kapitan Hennessey szedł przodem, jeden z jego sierżantów zamykał kolumnę. Długie kroki Isabelle, ciągnącej za sobą dwóch synów, pozwoliłyby jej zrównać się z kapitanem, gdyby tylko chciała. Ale nawet pragnienie schronienia się przed przypadkowym choćby ostrzałem wroga nie było dość mocne, by zechciała splamić się bliskością francuskiego esesmana. Odkryła jednak, że idzie dość blisko, by słyszeć, co od czasu do czasu mówi do radia i jakie odbiera meldunki. Wiadomości z radia były przerażające: meldunki o śmierci, zniszczeniu i klęsce, kiedy osłaniający batalion dywizji Charlemagne był dziesiątkowany i raz za razem spychany przez olbrzymie natarcie wroga. Isabelle widziała, jak na niektóre wieści Hennessey sztywniał z bólu. Po innych jego pierś pęczniała z dumy i prostował się, przyjmując dorównującą jej własnej królewską postawę. Raz wydało jej się, że uniósł rękę i otarł oczy.
Odgłosy walki, odległe, ale coraz bliższe, przydały chyżości stopom uchodźców. Wycie kanonady artyleryjskiej przybierało na sile, w miarę jak żołnierze Charlemagne, coraz mniej liczni, byli zmuszeni wzywać wsparcie i z każdym straconym człowiekiem i pojazdem coraz bardziej na nim polegać.
W końcu Isabelle zobaczyła, że Hennessey się rozluźnia. Niemiecka granica była w zasięgu wzroku. Kapitanowi wyszedł na spotkanie inny żołnierz w szarym polowym mundurze bardziej tradycyjnej niemieckiej armii, Bundeswehry. Isabelle przeszło przez myśl, że nastąpi między nimi jakaś scena wrogości, skoro pochodzą z innych formacji i narodów. Ale nie, obaj potraktowali siebie jak odnalezieni bracia; położyli sobie ręce na ramionach i mocno uścisnęli dłonie, rozświetlając ponurą atmosferę promiennymi uśmiechami.
Jakaś starsza kobieta, nieśmiało uśmiechnięta, podeszła do Isabelle; najwyraźniej przyciągnęła ją emanująca z niej wewnętrzna siła.
— Madame? — zagaiła. — Co z nami będzie? Gdzie pójdziemy, co zrobimy?
— To bardzo dobre pytanie, madame — odparła Isabelle. — Pójdę się dowiedzieć.
Dławiąc w sobie obrzydzenie — prawda mówiąc, było to łatwiejsze, niż mogła się spodziewać — i ciągnąc za sobą obu synów, podeszła do Hennesseya i Niemca, po czym zadała im te same pytania.
Odpowiedział Niemiec, dość elegancką francuszczyzną.
— Zostaniecie państwo tymczasowo zakwaterowani w publicznych budynkach Saarlouis. Organizujemy jedzenie i miejsca do spania, a także opieką medyczną, ale to trochę potrwa i być może spędzicie noc głodni i zmarznięci. Pani rozumie, nie spodziewaliśmy się tego.
— Rozumiem — odparła Isabelle i zamilkła, żeby się zastanowić. Za nią długa, kręta kolumna uchodźców przesuwała się powoli stosunkowo wąskim oznaczonym szlakiem. Przez głośnik powtarzano ohydnym francuskim, że uciekinierzy muszą trzymać się wyznaczonej trasy, ponieważ grunt po obu jej stronach jest gęsto zaminowany. Potem zaczęto przekazywać to samo, co Niemiec powiedział Isabelle, przestała więc myśleć o starej kobiecie.
Z powodów, których sama nie umiała określić, Isabelle nie dołączyła do strumienia uciekinierów i stała obok francuskiego i niemieckiego oficera, patrząc na mijającą ich rzekę ludzi.
— Naprawdę powinna pani iść, madame — powiedział w końcu Hennessey. — Proszę. Niech pani zabierze dzieci w bezpieczne miejsce.
Odwrócił się do Niemca.
— Karl, masz tu wszystko pod kontrolą. Ja mam swoją robotę. Isabelle kiwnęła głową, a potem odwróciła się i pełna lęku zaczęła wraz z chłopcami maszerować wąskim przejściem w szerokim pasie śmierci. Nie widziała pożegnalnego spojrzenia, które Niemiec rzucił Francuzowi. Gdyby je zobaczyła, pewnie by nie zrozumiała.
Z początku obawiała się, czy Niemcy rzeczywiście usunęli z przejścia wszystkie miny. Myśl o nadepnięciu na jakąś czy — co gorsza — o nadepnięciu przez jedno z jej dzieci przyprawiała ją o drżenie. Potem pocieszyła się świadomością, że Niemcy — to trzeba im przyznać — byli bardzo dokładnymi ludźmi, a poza tym zatrzymanie się oznaczało pożarcie przez obcych.
Lubiła francuską kuchnię, ale nie miała zamiaru stać się jej elementem.
Minąwszy pola minowe, Isabelle rozejrzała się na boki. Zaczynała dostrzegać szczegóły — tu solidną bryłą betonu, tam złowrogo wyglądające zasieki. Trzy razy mijała wściekle strzelające baterie artylerii. Nigdy w życiu nie wyobrażała sobie tak bolesnej ściany dźwięku.
— Boże, to najpiękniej brzmiąca maszyna pod słońcem — szepnął Mueller przez internom ze swojego stanowiska kierowcy.
— O co ci chodzi? — spytał Schlüssel. — Ta urocza suka w ogóle nie wydaje żadnego dźwięku, nie licząc gąsienic.
Mueller zaśmiał się.
— Wiem, przyjacielu. Ale gdybyś spędził chociaż trochę czasu w czołgach, wiedziałbyś, jak słodko potrafi brzmieć cisza.
Stanowiska, które sobie wybrali, były na pozór sprzeczne z logiką. Chociaż Mueller i Schlüssel pracowali w zespołach projektujących działo i napęd, doświadczenie wojskowe Muellera jako kierowcy i marynarskie Schlüssel a jako strzelca sprawiło, że objęli te właśnie funkcje. Breitenbach nie miał w ogóle żadnego doświadczenia wojskowego, ale pracował nad opancerzeniem i bronią bliskiego zasięgu, dlatego objął dowodzenie właśnie tym oraz sześcioma robotnikami z fabryki, którzy na ochotnika zgłosili się do obsługi tego sprzętu. Henschel był stary, i chociaż nie sposób było wyobrazić go sobie jako ładowniczego w konwencjonalnym czołgu, doskonale się nadawał do kierowania automatycznymi podajnikami Tygrysa. Specjalista od energii jądrowej, Seidl, jeden z tych, którzy instalowali granulkowe reaktory, odpowiadał za zasilanie. Jedną z pracownic zakładowego bufetu zgłosiła się do obsługi kuchni i na zastępcę strzelca. Prael zaś, ponieważ doskonale znał pakiet SI, a Tygrys HIB w dużej mierze opierał się na działaniu właśnie SI, został przez aklamację wybrany na dowódcę czołgu.
Indowy Rinteel, który nie należał do załogi, czuł dziwny smutek i… miał wrażenie, że czegoś w nim brakowało już od urodzenia. Ludzie byli tacy dziwni. Od początku traktowali go uprzejmie. Nie, „uprzejmie” nie oddawało całego sensu. Byli taktowni, do tego stopnia, że czasami czuł się wśród nich prawie komfortowo, mimo ich rozmiarów i błyskających kłów.