Problem polegał jednak na tym — Hans o tym wiedział — że wróg miał możliwość rozproszenia się i okopania. Kamery wypatrzyły zaledwie kilka jego skupisk, które usprawiedliwiałyby wykorzystanie zabójczych pakietów wzmożonego promieniowania. Co więcej, jedną z naprawdę skutecznych zapór przeciw krótkim wiązkom neutronów, które bomby emitowały po detonacji, była zwykła ziemia, a Posleeni okopali się głęboko przez tych kilka dni, które mieli do wykorzystania.
Tymczasem Magdeburg — a za nim Berlin — rozpaczliwie i nieustannie wzywały pomocy.
Kanclerz spojrzał na mapę sytuacyjną wyświetlaną na jednym z trzech ekranów, które zasłaniały całą ścianę jego podziemnego gabinetu. Zaznaczono na niej pozycje sił obrońców — na niebiesko — i obcych — na czerwono — którzy wylądowali w Niemczech i naciskali na ich granice. W ciągu ostatnich dwóch dni kanclerz z zadowoleniem obserwował, jak dwie duże czerwone plamy znikają, kiedy Rezerwa Grupy Armii pod komendą Mühlenkampfa eliminowała wszystkie — oprócz jednego — lądowania na południe i południowy wschód od Magdeburga. Inne, miejscowe rezerwy zajęły się kilkoma innymi.
Te dobre wiadomości równoważył jednak natłok złych. Linia Zygfryda na zachodzie, broniąca Renu i Nadrenii, trzymała się, to prawda. Ale straty były straszliwe, w umocnieniach poczyniono wyłomy, a stan zaopatrzenia, zważywszy na to, przez ile obszarów zajętych przez Posleenów przechodziły szlaki zaopatrzeniowe, był groźny.
Na wschodzie sprawy miały się gorzej, dużo gorzej. Linia Wisły po prostu się sypała, a najgorszym koszmarem było to, że wrogowi udało się zdobyć przynajmniej jeden most w Warszawie.
Jak do tego doszło, nie było do końca jasne. Z tego, co dało się ustalić, kiedy Posleeni się pojawili, most był pełen uciekinierów. Nie chcąc, a może nie mogąc popełnić masowego morderstwa przez wysadzenie go w powietrze, obrońcy zwlekali odrobinę za długo. Wrogie okręty przypuściły zmasowany atak i zniszczyły umocnienia saperów, zanim ci zdążyli zniszczyć most.
Zorganizowany pospiesznie kontratak przy użyciu wszystkiego, co było pod ręką, nie powiódł się; obcy zaczęli przelewać się na drugi brzeg z prędkością kilkuset tysięcy na godzinę, a niemieckie i polskie wojsko rozciągnięte wzdłuż rzeki zostało zmuszone do wycofania się na linię Odry-Nysy.
A linia Odry-Nysy to iluzja, pomyślał kanclerz. Jest tam niewiele ciężkich umocnień. Te, które istnieją, są bardzo stare i słabe — znajdowały się bardzo nisko na liście priorytetów odbudowy. Sama rzeka miejscami ma metr głębokości. A nawet tam, gdzie jest wystarczająco głęboka, żeby dranie się potopili, pozamarzała na kość.
Oderwawszy załzawione oczy od niepokojącego obrazu, kanclerz odwrócił się do jednego ze swoich dowódców, feldmarszałka von Seydlitza.
— Kurt? — spytał. — Czy mamy szanse utrzymać rzekę? Odbić most?
— Żadnych, proszę pana — odparł ze znużeniem Seydlitz. Nie spał prawie od tygodnia. — Zastanawiałem się, czy nie użyć broni neutronowej. Ale moi doradcy od broni jądrowej wskazali dwa niepokojące fakty. Po pierwsze, mamy zaledwie pół tuzina głowic w zasięgu strzału do mostu. Po drugie, bomby działają najlepiej na duże skupiska wroga. Posleeni koncentrują się przed przekroczeniem rzeki, to prawda. Ale kiedy tylko docierają na nasz brzeg, bardzo szybko się rozpraszają. Co więcej, ci na samym moście stanowią bardzo niewdzięczny liniowy cel ataku. Jedną bombą możemy zabić jakieś dwadzieścia tysięcy tych, którzy już przeszli, plus jakieś pięć czy sześć tysięcy tych na moście. Uderzając w drugi brzeg wszystkimi sześcioma głowicami, możemy wyeliminować do miliona z nich.
Seydlitz westchnął.
— Sztab generalny oblicza, że spowolniłoby ich to o jakąś godzinę. Herr Kanzler, godzina oszczędzona teraz nie jest tak ważna, jak utrzymanie później linii Odry-Nysy. Ta broń będzie nam wtedy potrzebna.
— Linii Odry-Nysy? — spytał kanclerz.
— To niewiele, ale nic więcej nie mamy.
— Niech pan wyda rozkazy. Wycofać się. Osłonić ewakuację tylu polskich cywilów, ilu się da.
Seydlitz skinął głową.
— Stracimy wielu żołnierzy — podjął — i kiedy dotrzemy do Odry, przez jakiś czas mogą być tylko zdemoralizowaną hałastrą… ale zgadzam się, że powinniśmy uciekać, póki możemy. Herr Kanzler, mamy jeszcze inny problem, który stanie się nie do przezwyciężenia, jeśli Linia Zygfryda padnie.
— Mosty na Renie?
— Tak, proszę pana. Na razie wróg, który zajął obie strony mostów z powietrza, nie rusza się. Ale zajął obszar o średnicy ponad dwudziestu pięciu kilometrów i gorączkowo się okopuje, poważnie utrudniając zaopatrzenie sił na Linii Zygfryda, które osłaniają Nadrenię.
— Jakieś sugestie?
— Zatrzymajmy w miejscu Rezerwę Grupy Armii. Niech się przegrupuje, a potem zawróci. A później rzućmy ich na to lądowanie.
Kanclerz zamyślił się. Chociaż za młodu służył w wojsku, nie był żołnierzem i wiedział o tym. Był za to bardzo dobrym i — w razie potrzeby — bardzo bezwzględnym politykiem, czego dowodziło wskrzeszenie przez niego SS.
— Nie — odparł. — Jeśli Berlin upadnie tak szybko, nasi rodacy stracą serce do walki. Niech lokalne siły zajmą się lądowaniem nad Renem. Kiedy Rezerwa Grupy Armii oczyści Saksonię-Anhalt. Pomorze i Meklemburgię, zawrócimy ją. Ale teraz? Nie.
Nawała ognia artyleryjskiego nie słabła. Przerażeni Posleeni, normalsi i Wszechwładcy, kulili się i dygotali pod gradem pocisków. Nigdy, w całych dotychczasowych dziejach, Lud nie był tak całkowicie bezradny, jak przeciw „artylerii” threshkreen.
Najgorsze było to, że nikt nie był nigdzie bezpieczny. Oolt’ondai Chaleeniskeeren, tak samo jak najpodlejsi z jego oolt’os, drżał i dygotał w bunkrze po każdym bliskim trafieniu. Nie mógł nawet przełknąć thresh’c’olt, posleeńskich żelaznych racji przyniesionych mu przez cosslaini. Wszechwładca na przemian przeklinał tchórzliwych thresh, którzy zasiedlali ten świat, i los, który przywiódł tu jego i jego podopiecznych.
Posleen wiedział, że mógłby wylecieć swoim tenarem ponad nawale, ognia. Problem polegał jednak na tym, że pewna ilość wrogich pocisków posiadała elektroniczne zapalniki, które mogły zostać odpalone przez samą bliskość tenara. Meldunki posleeńskich uciekinierów z południa opisywały to aż nadto jasno: niebo nie było bezpiecznym miejscem, kiedy threshkreen rozpętywali swoją piekielną burzę.
Dlatego też tenary Wszechwładców, tak samo jak sami Wszechwładcy, leżały bezbronne w pospiesznie wykopanej w ziemi jamie. Maszyna Chaleeniskeerena, czy raczej to, co z niej zostało, spoczywała zniszczona w dziurze kilka kroków od niego. Posleen zastanawiał się, ile tenarów zostanie po kanonadzie bez jeźdźców i ile środków transportu utracili inni Wszechwładcy. Bez latających maszyn horda straciłaby wiele ze swej mocy.
Okręty były bezpieczne przed większością artyleryjskiego ostrzału. Zbudowane z grubych i wytrzymałych materiałów, odbijały niemal wszystkie pociski threshkreen. Nie mogły jednak odbić broni emitującej promieniowanie. Ta broń powodowała, że sam metal okrętów stawał się radioaktywny i koniec statków oraz ukrytych w nich obcych był tylko kwestią czasu. Koniec i sranie, rzyganie, skręcanie się wagonu. Na szczęście thresh mieli tej broni niewiele.