Ostrzał dookoła Chaleeniskeerena zelżał i przeniósł się na inny obszar. Tak już było pół tuzina razy. Za pierwszym czy drugim razem Posleeni rzucali się do strzelnic i tenarów. Wtedy ogień wracał i wyrzynał ich jak abat. Teraz chwila spokoju przynosiła jedynie ciche westchnienie krótkiej ulgi, a nie wystawienie się na strzały.
Chaleeniskeeren nie potrafił pozbyć się dręczącego wrażenia, że threshkreen tresują go, żeby siedział w miejscu, kiedy ostrzał słabnie.
Ponieważ był na wpół ogłuchły od kanonady, poczuł raczej niż usłyszał dziwne dudnienie. Ostrzał czy nie, tresura czy nie, odgłos ten był zbyt dziwny, zbyt obcy, by go nie zbadać.
Opuszczając głowę, by zmieścić się w niskim wejściu bunkra, Wszechwładca wyszedł do okopu i zaryzykował spojrzenie na pole bitwy.
Nic, tylko kratery i dym.
A potem zobaczył — niski, drapieżny kształt, jadący ostrożnie na gąsienicach, z kanciastym wybrzuszeniem na szczycie, które obracało główną broń na prawo i lewo w poszukiwaniu ofiary. Po chwili do pierwszego dołączył drugi, potem trzeci i czwarty. Wszechwładca patrzył szeroko otwartymi oczami na pieszych thresh, rozproszonych między dużymi pojazdami. Był wstrząśnięty, ale tylko przez krótką chwilę.
— Do broni! Do broni! — krzyknął. — Threshkreen nadchodzą!
Boże, to gorsze niż Kursk, pomyślał Hans, obserwując na głównym ekranie, jak piechota i czołgi, zwarte w śmiertelnym starciu z wrogiem, poszerzają jedenaście wąskich wyrw, które artyleria wyrąbała w posleeńskich liniach. Lżejsze czołgi, Panzer IIA7, rozwalały bunkry, ostrzeliwały się z karabinów maszynowych i rozjeżdżały obcych, wyciskając z nich życie jak sok z przejrzałych winogron. Tuż za nimi, nie zważając na straty, niemiecka piechota wyrąbywała, wycinała, wystrzeliwała i wypalała sobie drogę przez okopy. Artyleria tymczasem koncentrowała się na odcinaniu rejonów penetracji i przerabianiu na mielonkę wszystkich większych grup, które próbowały zbierać się do kontrataku.
Ale trudno tu było mówić o masakrze. Chociaż oszołomieni, zdemoralizowani i osłabieni, Posleeni wciąż odgryzali się z większą zaciekłością niż jakikolwiek ludzki przeciwnik, nawet bezmyślnie odważni Rosjanie.
Częściowo wynikało to, jak podejrzewał Hans, z przekonania, że większa ich liczba będzie w stanie przezwyciężyć grozę bombardowania. Posleeńskie okopy zapełniały się trupami obcych, ale też i wielu niemieckich żołnierzy użyźniało glebę.
Hans ujrzał na głównym ekranie Anny, jak Leopard zostaje trafiony posleeńską hiperszybką rakietą. Czołg rzygnął ogniem, a wieża, wyrzucona przez własne zapasy amunicji i paliwa, wystrzeliła na blisko sto metrów w górę. To, że posleeński ostrzał niemal natychmiast ucichł pod nawałą ognia, nie było żadnym pocieszeniem dla duchów zdezintegrowanej załogi Leoparda.
1c Braschego, inaczej oficer wywiadu, zameldował:
— Panie pułkowniku, odbieramy emanacje odpowiadające przemieszczającym się dwunastu do dwudziestu wrogim lądownikom. C-Dekom, B-Dekom i Minogom.
— Do wszystkich Tygrysów — rozkazał Hans przez radio. — Cele pojawią się za kilka sekund. Jeśli włączą się do bitwy, zabić ich. Jeśli zaczną uciekać, zabić ich. Jeśli dotrzecie do nich na ziemi, zabić ich.
Chaleeniskeeren i jego oolt’os bronili się tak długo, jak to było możliwe, zadając nawet wrogowi pewne straty. To jednak szybko się skończyło. Teraz, wycofując się w kontakcie z wrogiem i patrząc na swoje dzieci wyrzynane bezlitośnie ze wszystkich stron, Wszechwładca po raz kolejny przeklął złych, okrutnych threshkreen wraz z całą planetą i wszystkim, co na niej żyło.
Wyglądał właśnie ponad krawędzią głębokiego krateru, w którym się krył, kiedy został poderwany w górę i ciśnięty o ziemię przez eksplozję o sile, której nie wyobrażał sobie poza starciami w kosmosie. Nocne niebo — bo bitwa trwała cały dzień i przeciągnęła się w noc — rozświetliło na chwilę potworne, niesamowite coś. Daleko po lewej ziemią wstrząsnęła druga straszliwa eksplozja, a w jej krótkim rozbłysku Chaleeniskeeren dostrzegł potwora.
— Gówno demonów — szepnął, otwierając szeroko oczy.
— Wyraźne emanacje, C-Dek, godzina jedenasta, sześć tysięcy pięćset metrów — zameldował lc.
— Widzę — odparł Brasche. — Strzelec! — rozkazał. — Podkalibrowym! ZU-PP ładuj… przecinek jeden kilotony. C-Dek!
— Cel — odparł jak robot Schultz, obracając wieżą, Anny w lewo i podnosząc lufę, aż sygnał dźwiękowy poinformował go, że zalokował się na celu.
— Ognia!
Jak zwykle czołg szarpnął do tyłu, dygocząc od odrzutu armaty. W dali pojawiła się z grubsza sferyczna kuła światła, kiedy pocisk z rdzeniem ze zubożonego uranu najpierw przebił pancerz posleeńskiego okrętu, a potem uwolnił dziesięć procent swojej antymaterii, która weszła w reakcję z uranem, rozsadzając statek wzdłuż spojeń.
Po lewej i prawej inne Tygrysy rozświetliły noc błyskami wystrzałów i — często — trafieniami w wybrane cele. Posleeńskie okręty nie odpowiedziały ogniem, co kazało Hansowi podejrzewać, że są bardziej zainteresowane ucieczką niż walką.
— Ale to nie będzie trwało wiecznie — mruknął.
— Panie pułkowniku? — nie dosłyszał lc.
— Próbują uciekać — powiedział Brasche — I bardzo dobrze, byłoby mi na rękę, gdyby uciekli. Problem w tym, że jeśli nie znajdą drogi ucieczki, zwrócą się przeciwko nam.
— Tak jest — odparł lc. — Ale współdziałanie kiepsko im wychodzi. Mamy sporą szansę stawić im czoła, nawet wszystkim naraz, jeśli nas zaatakują.
— Zgadzam się. Rozkazy pozostają niezmienione. Zabić ich wszystkich.
To była długa noc, a wstające słońce zwiastowało kolejny długi dzień. Mühlenkampf jednym uchem słuchał meldunków o udanym przebiciu linii Posleenów, o stratach i zdobytych celach.
Najgorsza, pomyślał, wyglądając przez pozbawione szyb okno na ulicą biegnącą pod budynkiem, który zajął na swój sztab, najgorsza jest pustka tego miasta i wszędzie sterty kości. Smutno pokręcił głową. Przed wojną mieszkało tu ćwierć miliona ludzi, potem nawet blisko trzysta tysięcy. Część uciekła na południe, zanim do miasta weszli obcy. Ale większość została, a mimo to my nie zastaliśmy tu żywego ducha. Niech Bóg skaże tych obcych na najgłębsze otchłanie piekła! Niech Bóg przeklnie tego czy to, co sprawiło, że tu przylecieli.
Miasto wciąż stało; Posleeni nie mieli czasu rozpocząć wyburzania, zanim pierwszy kontratak wyparł ich stąd dwudziestego drugiego. Ale łatwiej było zabić i zjeść ludzi niż zburzyć budynki.
Pod oknem Mühlenkampfa przejechała kolumna piechoty na ciężarówkach. Uważnie przyglądał się twarzom, szukając oznak paniki albo upadającego morale. Nie zobaczył niczego takiego. Ujrzał za to zwykłą nienawiść — wyludnienie Halle zapadało nawet w najtwardsze czaszki.
— Dobrze — szepnął. — Odrobina nienawiści da im siłę, by wytrwać trochę dłużej.
Jego rozmyślania przerwał adiutant.
— Herr General, 501. melduje, że dotarli do głównego skupiska wrogich lądowników. Pułkownik Brasche i jego Tygrysy niemal bez przeszkód niszczą wiele z nich na ziemi.