Выбрать главу

Dziesięć dni i sześć zestrzeleń. Tak krótkie szkolenie byłoby całkowicie daremne, gdyby nie dwa czynniki. Pierwszym była SI czołgu, sprawiająca, że szkolenie w ogóle było w dużej mierze niepotrzebne. Drugi czynnik dotyczył subtelniejszej części szkolenia: budowania koleżeństwa. A lata wspólnej pracy, projektowania i budowania dwóch wersji Tygrysa już dawno stworzyły zgrany zespół z mężczyzn i kobiety, którzy stanowili załogę Brunhildy. Znali się nawzajem, razem jedli i pili. Znali swoje rodziny, nadzieje i marzenia. Troszczyli się o siebie.

Chociaż akurat o marzeniach rozmawiali raczej rzadko.

* * *

Choć lubił tych ludzi, zwłaszcza tego ze śmiesznymi wybrzuszeniami, tak bardzo podobnymi do pancernego przodu Brunhildy, który zazwyczaj przygotowywał wszystkim jedzenie, Rinteel nie czuł się członkiem zespołu, nawet jako Nibelung, kimkolwiek Nibelung był.

Nie w tym rzecz, że był nieprzydatny, co to to nie. W przeciwieństwie do maszyn Indowy, ta miała olbrzymią ilość wad; olbrzymią przynajmniej dla kogoś należącego do cywilizacji, w której perfekcja była standardem minimum dla narzędzi i maszyn. Mały stwór o twarzy nietoperza przez wiele pracowitych dni pomagał naprawiać jedną awarię po drugiej. Miał do tego autentyczną smykałkę — mimo że pracował przy obcej mu maszynerii.

Ale mimo że był przydatny, dobrze traktowany i szanowany, nie podzielał po prostu uczucia „Kameradeschaft”[41], które ludzie żywili do siebie nawzajem. Być może wynikało to z faktu, że nie mógł spożywać tego, co Niemcy nazywali „Schnapps” albo „Bier”. Kameradeschaft wyraźnie wzrastało, kiedy ludzie wypili ich po kilka.

Dużą rolę odgrywały też śpiewy.

A Rinteel miał beznadziejny głos, jeśli chodzi o ludzkie pieśni. Zaczął się więc zastanawiać, gdzie na pokładzie Brunhildy mógłby zbudować syntezator, w którym stworzyłby jedyny środek odurzający Indowy, med.

47. Szpital Polowy, Poczdam, Niemcy, 2 stycznia 2008

Uśpiony lekami, leżąc w polowym szpitalu Korps, ciemnym i cichym — nie licząc nieprzytomnego, żałosnego zawodzenia jakiegoś samotnego rannego żołnierza — Hans śnił.

Anna nigdy nie utyła, za to posiwiała, a jej skóra pod ostrym słońcem Izraela zbrązowiała i pokryła się zmarszczkami.

Mimo to po ponad czterdziestu latach Hans wciąż uważał ją za niezrównanie piękną. Jedynie obrzydliwość rosnąca w jej ciele, przysparzająca jej cierpień, których nie potrafiły złagodzić żadne leki, odbijała się na jej urodzie, umyśle i duszy; to — ohyda raka — i straszne mechaniczne odgłosy urządzeń utrzymujących ją przy życiu.

Hans siedział u jej wezgłowia tak jak zawsze, kiedy tylko było mu wolno. Często po jego twarzy spływały łzy. W takich chwilach Anna odwracała głowę. Nie takiego chciała go zapamiętać w zaświatach.

Koniec był blisko i oboje o tym wiedzieli. Ona była spokojna i pogodzona z losem. On czuł się samotny. Hansa pocieszała jedynie myśl, że nie minie wiele czasu i znów się spotkają.

— Mieliśmy dobre życie, Hansi, prawda? — spytała Anna.

— Tam, gdzie byłaś ty, Anno, był mój raj — odparł, ocierając oczy. — Tam, gdzie cię nie było, było piekło… Nawet zanim cię poznałem.

Uśmiechnęła się do niego lekko.

— Ze mną było tak samo, Hansi — powiedziała cicho. — Ale, Hansi, co ty teraz zrobisz?

— Nie wiem, Anno. Nie zostanie mi już nic, kiedy…

I od nowa zalał się łzami.

— Cicho już, cicho — powiedziała, wyciągając chudą dłoń, by poklepać go po ramieniu. — To będzie tylko chwila… Tylko chwila. Co będziesz robił? — powtórzyła.

Hans siłą woli powstrzymał łzy, zmusił się do uspokojenia głosu.

— Może wrócę do Berlina, Nie mam tu już przyjaciół, odkąd zmarł Sol, krewnych też nie. Tam jeszcze jacyś są, chociaż ich nie znam.

Przez chwilę trawiła tę myśl; potem przyszło jej do głowy coś innego.

— Hansi, nigdy cię o to nie pytałam… Żadne z nas o tym nie mówiło. Ale ja zawsze wiedziałam. Dlaczego nigdy sobie nie wybaczyłeś? Ja wybaczyłam ci dawno temu, tamtej pierwszej nocy w twoim baraku. Ale ty nigdy. Dlaczego?

To nie było coś, o czym Hans chciałby rozmawiać… ale… ale przyszła już pora.

— W tamtych dniach były trzy rodzaje Niemców, Anno — odparł wolno i namysłem. — Byli tacy, którzy nie wiedzieli… co się dzieje z Żydami i innymi w obozach. Moim zdaniem tych była większość, chociaż wielu mogło coś podejrzewać. Niczym nie zgrzeszyli, może tylko przeoczeniem. Potem byli tacy, którzy wiedzieli, rozkoszowali się tą wiedzą i uważali, że to słuszne i właściwe. Ci odpowiedzą przed Bogiem albo diabłem, chociaż ja mam mocne podejrzenia, z kim odbędą tę ostatnią rozmowę, ze spokojną twarzą i jasnym okiem… przynajmniej dopóki nie dosięgnie ich ogień.

Prychnął z pogardą.

Ostatnia część przyszła mu najtrudniej; często najciężej jest spojrzeć w lustro.

Hans był jednak odważnym człowiekiem, stawiał czoła wrogowi częściej niż chciałby pamiętać. Mógł to zrobić jeszcze raz, dla swojej żony.

— Ostatnia grupa była najgorsza, i ja do niej należałem. My wiedzieliśmy, że to złe, że tak nie wolno, a mimo to odwracaliśmy się od tego, zamiast z tym wałczyć; odwracaliśmy się i uciekaliśmy. Tacy Niemcy, tacy jak ja, też staną przed Bogiem albo diabłem. Co będziemy mogli powiedzieć na swoją obronę, zanim dosięgnie nas ogień?

Anna pokiwała głową ze zrozumieniem, chociaż nawet tak niewielki wysiłek przyszedł jej z trudem. Z każdą chwilą była coraz słabsza.

— Rozumiem, mój Hansi — powiedziała bez tchu. — Boisz się, że już się nie spotkamy. Zapewniam cię jako Żydówka Niemca… że jesteś dobrym człowiekiem, Hansi. Nie zrobiłeś nic złego… i zawsze starałeś się jak mogłeś. — Wyciągnęła rękę i pogładziła go po policzku, tak samo starym jak jej i jeszcze bardziej spalonym przez słońce, wysmaganym przez wiatr. — Bóg nie oczekuje doskonałości od swoich dzieci, a my znów się spotkamy, obiecuję ci…

Samotny w swoim łóżku, śpiący starzec w ciele dwudziestolatka zapłakał nad staruszką, którą pamiętał jako młodą dziewczynę. W jego sercu i umyśle wciąż była piękna… i tak samo wyraźna jak ostatnia wiosna. Chociaż szpitalna piżama nie miała kieszeni na piersi, jego dłoń wciąż przez sen szukała małej paczuszki, którą zwykle tam nosił.

47. Szpital Polowy, Poczdam, Niemcy, 2 stycznia 2008

Ulicą pod szpitalem maszerowali na front szwabscy piechurzy, w szarych mundurach i z zaciętymi twarzami. Ich buty łomotały o bruk, a oni śpiewali:

Mein eigen soll sie sein, Kein’m andern mehr als mein. So leben wir in Freud und Leid, Bis der Gott in Zeit uns ausandernscheid’. Leb’ wohl, leb’ wohl, leb wohl mein Schatz, leb’ wohl.[42]
вернуться

41

Braterstwo.

вернуться

42

Moją tylko ona będzie Niczyją, tylko moją I będziemy razem w radości i cierpieniu Aż Bóg nas znów rozłączy. Żegnaj, ukochana, żegnaj.