Mühlenkampf wyciągnął rękę i potrząsnął Hansa Braschego, nie zważając na jego ramię w łubkach i grubo obandażowaną głowę.
— Wstawaj, Hansi, jesteś mi potrzebny.
Hans przebudził się wolno i niechętnie. A potem od razu sięgnął po stojące obok łóżka wiadro. Mühlenkampf odwrócił się.
— Nie przejmuj się — powiedział. — Obaj mieliśmy już wstrząs mózgu. Rzyganie to normalna rzecz.
Hans zignorował dowódcę, dokończył, co miał do zrobienia, i dopiero na niego spojrzał.
— W czym mogę pomóc, Herr Generali — spytał z uprzejmym brakiem zainteresowania.
— Możesz z powrotem stanąć na nogi! Możesz z powrotem objąć dowodzenie tą pieprzoną rozłażącą się zgrają, którą nazywamy 501. Schwere Panzer, Możesz wrócić na pieprzoną wojnę.
Trochę się opanował.
— Przepraszam, Hansi, naprawdę. Wschodni front się załamał. To jeden burdel. Rzucam 47. Korps, w tym 501., i dwa korpusy piechoty, żeby utrzymały go przez chwilę, zanim nie zreorganizujemy ocalałych. Poza tym, Hansi, nie mogę cię nawet umieścić w „zbiorniku”, żeby cię połatać po galaksjańsku. Jedyny, jaki był w pobliżu, został zniszczony przez obcych ładunkiem kinetycznym z kosmosu.
— Dokąd jedzie reszta Rezerwy Grupy Armii? — spytał Brasche.
— Mamy problemy na zachodzie. Umocnienia wciąż się trzymają, ale wróg zachowuje się… dziwnie. Prawie sprytnie. Sprytni obcy mnie martwią, Hans.
Hans pokiwał poważnie głową, a potem od razu znów sięgnął po wiadro. Nawet tak drobny ruch był… trudny.
— Hans, nie prosiłbym, gdybym cię nie potrzebował.
— Rozumiem — powiedział Brasche i niepewnie wstał. — Wyruszę dziś wieczorem.
— Oto mój Hansi — ucieszył się Mühlenkampf. — Kiedy ustabilizujemy sytuację na wschodzie i odbijemy pewien most na zachodzie, zgrupujemy się, najprawdopodobniej wokół Hanau. Póki co, ruszam na zachód.
W zabytkowym mieście na zachód od Renu Isabelle i jej dwóch synów w końcu znaleźli jakieś pozory normalności.
Oczywiście brakowało domów, więc francuscy cywile, którzy uciekli do Niemiec, byli zmuszeni zamieszkać — tak jak w przypadku Isabelle — w dużej sali gimnastycznej. Ale pod ścianami rozwieszono koce, wydzielając w ten sposób fragmenty przestrzeni i zapewniając minimum prywatności.
Isabelle nigdy nie przepadała za niemiecką kuchnią. Teraz jednak żałowała, że nie może dostawać dwa razy więcej jedzenia, zwłaszcza dla swoich chłopców. Ale żywności brakowało tak samo jak schronienia.
Ze stołówki, centralnego miejsca sali gimnastycznej, dobiegł jakiś gwar. Był coraz głośniejszy, aż w końcu zainteresował Isabelle. Zostawiła więc chłopców i ruszyła w tamtym kierunku między wiszącymi kocami i długimi ławkami, na których siedzieli francuscy uchodźcy, grzebiąc w skromnych porcjach mdłego jedzenia.
Na jednej z ławek stał mężczyzna w szarym mundurze i przemawiał do ludzi. Isabelle musiała dobrze mu się przyjrzeć, by rozpoznać w nim kapitana Hennesseya, tego samego, który wcześniej przeprowadził ją i jej chłopców do bezpiecznego schronienia. Musiała dobrze się przyjrzeć, bo wysoki i energiczny mężczyzna przeobraził się w uosobienie wyczerpania; był przygarbiony, miał głębokie, pełne kurzu zmarszczki na twarzy i zapadnięte oczy.
Z tej odległości nie słyszała, co Hennessey mówił. Podeszła bliżej, wykorzystując swój wzrost i siłę, by przecisnąć się przez tłum.
Wkrótce znalazła się już wystarczająco blisko, by zrozumieć słowa kapitana.
— Potrzeba nam więcej ludzi — mówił głośno. — Kiedy dywizja Charlemagne zaczęła walkę, liczyła ponad dwadzieścia osiem tysięcy ludzi. Gdy osłanialiśmy waszą ucieczkę, do bezpiecznego schronienia dotarł jeden żołnierz na dwudziestu. Jesteśmy ostatnią francuską formacją na tej wojnie i jeśli mamy mieć jakąkolwiek kartę przetargową z Boche, znów musimy urosnąć w siłę.
Potem kapitan powiedział coś zbyt cicho, by go usłyszeć, ale Isabelle wydawało się, że odczytała to z ruchu jego warg.
— Musimy znów urosnąć w siłę, jeśli nasz naród ma przetrwać.
Isabelle wzdrygnęła się, kiedy za nią odezwał się chłopięcy głos.
— Ile trzeba mieć lat, żeby zgłosić się na ochotnika? — spytał wyraźnym, dźwięcznym głosem jej syn Thomas.
— Piętnaście — odparł Hennessey, chyba już mniej znużonym tonem niż przed chwilą.
— Mam piętnaście lat, zgłaszam się.
NIE!, chciała wrzasnąć Isabelle. Nie moje dziecko! Ma tylko czternaście lat, chciała skłamać. Spojrzała błagalnie na syna. Och, proszę, nie rób tego, dziecko. Zginiesz, i co wtedy zrobi twoja biedna matka?
Mamo, jestem dość duży, żeby mnie pożreć. Jestem dość duży, żeby walczyć. I jestem też Francuzem, odparł bezgłośnie chłopiec.
Isabelle zwiesiła głowę, tak by włosy skryły jej łzy, i z drżeniem skinęła głową. A więc idź, niech cię szlag, i zabierz ze sobą serce swojej matki.
Za Hennesseyem zaczęła się zbierać gromadka ludzi, i to nie tylko samych mężczyzn.
Na wschodnim brzegu rzeki, teraz zajętym przez wroga, od rana zbierała się coraz liczniejsza horda Posleenów. Na drugim brzegu Hans ustawił swoją brygadę czołgów.
Mimo jego ran był to radosny powrót. Załoga jego własnego Tygrysa zebrała się wokół, uradowana, że znów widzi swojego dowódcę. Obawiali się już najgorszego.
Cieszyli się wszyscy, naturalnie oprócz Kruegera, nieprzejednanego nazisty. Pokazał się uprzejmie, ale natychmiast wrócił na stanowisko kierowcy, cały czas pogrążony w mrocznych rozmyślaniach o pseudonazistach i miłośnikach Żydów.
Hans ustawił lżejsze czołgi i pancernych grenadierów plus trzy inne Tygrysy i Annę w linii, wykorzystawszy je uprzednio jako polową żandarmerię, dla zebrania maruderów. Dwadzieścia pięć pozostałych Tygrysów — tak, jednego odzyskano — rozciągnął wzdłuż rzeki, by wspierały ogniem obrońców i chroniły ich przed okrętami obcych, które mogłyby próbować włączyć się do walki.
Zima była dotąd stosunkowo łagodna, dlatego wróg nie napotkał łatwego do przejścia lodu, lecz wyraźnie nieprzebytą wodę. Posleeni w ogóle nie potrafili pływać i od razu szli na dno, a mimo że byli odporni na wszystkie znane trucizny, to jednak potrzebowali do przeżycia tlenu.
Krótko mówiąc, łatwo się topili, a strach przed utonięciem zatrzymywał ich na drugim brzegu rzeki… póki co.
Hans nie wiedział, jak odkryli, że ten odcinek Nysy jest łatwy do przekroczenia. Może po prostu jakiś normals zabłądził tutaj, a potem wrócił do swoich i pokazał im drogę. Takie przypadki decydowały czasem o losach narodów i imperiów.
Nie ulegało jednak wątpliwości, że Posleeni wiedzieli o brodzie. Horda licząca dosłownie dziesiątki milionów żarłocznych sześcionożnych obcych, zbierająca się na drugim brzegu, świadczyła, że byli świadomi, iż woda nie stanowi dla nich poważnej przeszkody.
Ale cenny czas zyskany dzięki ich ignorancji został przez ludzi dobrze wykorzystany. Woda nie była jedynym płynem mogącym wydusić tlen z płuc obcych.
Z drugiego brzegu rzeki dobiegł zbiorowy ryk. Przypominał Hansowi krzyk rosyjskiej piechoty idącej do natarcia na początku drugiej wojny światowej. Język nie był oczywiście podobny — tak naprawdę posleeńscy normalsi nie mówili żadnym językiem. Ale w czasie szarży artykułowane słowa i tak nie są potrzebne. Rosyjski, posleeński… nawet niemiecki przekaz zawsze był ten sam: „Jesteśmy tu i idziemy was pozabijać”.