Izrael zaczekał, aż działo elektromagnetyczne wyda trzy charakterystyczne parsknięcia, co jakieś dwanaście sekund.
— Trafiony — oznajmił w końcu Schlüssel.
— Reinhard — rozkazał natychmiast Prael. — Ceclass="underline" B-Dek, godzina dziewiąta, bardzo wysoko.
Schlüssel niczym automat wcisnął przycisk przełączający strzelca na wybrany przez dowódcę cel.
— Mam go — oznajmił, namierzając posleeński okręt.
Prael zaczął szukać w bazie danych następnego celu, ale natychmiast przestał, kiedy ujrzał nadlatujące coś, co poruszało się zbyt szybko i w złym kierunku, by mogło być celem.
— Scheisse — zaklął. — Uwaga! Johann, do tyłu… szybko! Słysząc desperację w głosie Praela, Mueller natychmiast wrzucił wsteczny. Chociaż niesamowite zawieszenie czołgu i jego niemal niewiarygodna masa nie pozwalały, by reszta załogi odczuwała jakieś zniszczenia, wrażliwe i doświadczone dłonie Muellera na drążkach sterowniczych czuły każdy walący się budynek, a nawet rozjechany prosty i wzruszający pomnik, upamiętniający mieszkańców miasta poległych w pierwszej i drugiej wojnie światowej.
Z centrum maleńkiego, malowniczego miasteczka rolniczego Grosslangheim pozostało po przejeździe Brunhildy bardzo niewiele. Trafienie ładunku energii kinetycznej wstrząsnęło jego pozostałościami aż do fundamentów.
Rinteel również był wstrząśnięty i zlany potem. Okazjonalne strzały oddawane do tej pory przez Brunhildę jakoś mu nie przeszkadzały. Po prostu nie myślał — nie pozwalał sobie na to — o istotach rozumnych, do których strzelano. Działo Brunhildy wystrzeliwało pociski w niebo czy kosmos, i to było wszystko — na tyle pozwalał sobie umysł Indowy.
To, co wracało, było zupełnie inną sprawą. W Brunhildzie słychać było, choć znacznie wyciszony, grzmiący huk. Jej załoga odczuwała także wytłumione wstrząsy trafień pocisków kinetycznych. Czołg nie był w stanie nic poradzić na skoki i rzucanie po bardzo bliskich trafieniach; Indowy szarpało, a niedopasowane do jego figury pasy fotela ocierały go i siniaczyły.
— Mam przeciek hydrauliczny w prawej gąsienicy, sekcja trzy — oznajmił Mueller. — Niezbyt poważny, ale coraz większy. W środku.
— Rinteel, zajmij się tym. Schmidt, idź z nim i pomóż.
Prael nie zwracał już uwagi na dwuosobowy zespół — człowieka i Indowy — wypinający się z foteli i pełznący po podłodze do klapy włazu prowadzącego na dół.
— Reinhard, namierzyłeś już tego chuja? — spytał.
— Jeszcze chwila… Jeszcze… Prawie… AHA!
Brunhilda znów zadrżała, wystrzeliwując kolejny pocisk. Hydrauliczny podajnik natychmiast załadował następny do komory działa. Schlüssel zaczekał z drugim wystrzałem, aż zobaczył ognisty kwiat potwierdzający trafienie.
Prael przeszukiwał już niebo, wypatrując dla swojego strzelca następnego celu.
Bruk ulicy Grosslangheim pęka! i trzaskał pod ciężarem czołgu.
Po ulicach tego miasta chodzili kiedyś rzymscy legioniści i obywatele. Średniowieczni rycerze organizowali turnieje ku uciesze jego mieszkańców. Tutaj urodził się i wychował Gutenberg, wynalazca ruchomej czcionki. Zniszczone w czasie drugiej wojny światowej, Mainz podniosło się z ruin niczym feniks, wciąż zachowując wiele ze swojego średniowiecznego uroku.
Ale teraz Mainz już nigdy miało się nie podźwignąć. Burzone przez kosmiczną broń kinetyczną, broń ręczną i naziemną oraz ludzką artylerię, ostrzeliwującą je w ramach wsparcia jego niedawnych obrońców, miasto było jedną wielką ruiną. Już wkrótce Posleeni mieli nawet i to usunąć. Duch Gutenberga miał się błąkać na próżno, szukając znajomych miejsc. Rzymscy i średniowieczni rycerze, wieśniacy i mieszczanie, artyści i rzemieślnicy — nie miał po nich pozostać żaden ślad, wszystko miało zostać zapomniane.
Ulicami, omijając zwały gruzu, maszerowała niczym fala powodzi posleeńska horda. W górze unosiły się bezgłośnie tenary Wszechwładców, czujnie wypatrując ostatnich kryjówek threshkreen. Tych było niewiele — tkwili w nich ludzie, którzy rozmyślnie zostali z tyłu albo odłączyli się od swoich oddziałów i zabłądzili wśród ruin. I na każdy ich strzał odpowiadała nawała ognia: działek plazmowych, karabinów elektromagnetycznych, a nawet hiperszybkich rakiet.
Od czasu do czasu grad pocisków spadał na pozostałości jakiegoś większego skrzyżowania, rozbryzgując rzekę Posleenów jak kamień wodę. Ale tak samo jak woda, Posleeni za każdym razem zwierali szeregi i parli dalej naprzód. W końcu gdzieś tam mogło być jakieś thresh.
Mainz — zabytkowe Mainz, ludzkie Mainz — szybko znikało pod żółtym przypływem.
To, co dla doświadczonych i zorganizowanych piechurów — przy przejezdnych drogach — mogło być łatwym, zajmującym pół dnia przemarszem z Mainz do Wiesbaden, okazało się dla mas spanikowanych cywilów, głównie Niemców, przemieszanych z mniej licznymi Francuzami, blisko pięciodniowym koszmarem.
Co wieczór Isabelle i jej syn zapadali w sen — czujny, niespokojny sen — tam, gdzie akurat zaprowadził ich los. Tylko ciepło ich ciał i grube koce, które Isabelle zabrała, utrzymywały ich przy życiu. Jedzenia nie mieli w ogóle, odkąd zjedli ostatnie resztki zabrane przez Isabelle. Zamiast wody jedli brudny śnieg albo pili z błotnistych i cuchnących chemią kałuż i wyrw. Nawet Niemcy potrzebowali czasu, żeby zaplanować taki marsz, myślała Isabelle nie bez poczucia gorzkiej satysfakcji.
Ale satysfakcja ta nie mogła trwać długo, zwłaszcza w obliczu hojności wiesbadeńczyków, którzy otworzyli swoje serca, domy oraz — co najlepsze — spiżarnie dla przechodzących uciekinierów. Z pełnym brzuchem i młodszym dzieckiem w ramionach, w ciepłym łóżku w ogrzewanym domu, oddzielona od obcych Renem i całą armią, po raz pierwszy od opuszczenia Hackenbergu Isabelle poczuła się bezpieczna.
Jej sen zakłócały jedynie powracające koszmary o starszym synu.
Przebywający bliżej matki niż oboje mogliby uwierzyć, ochotnik De Gaullejac, jego sierżant i przetrzebione resztki ich plutonu obserwowali z niskiego betonowego budynku most nad Renem. Młody Thomas nigdy nie wyobrażał sobie takiego morza ludzi.
Zadaniem plutonu było dopilnowanie, żeby most nie wpadł w ręce obcych. Nikt nie mówił tego głośno, ale wszyscy wiedzieli, co to oznacza. Gdyby obcy się zjawili, nie miałoby znaczenia, kto jest na moście — Francuzi, Niemcy czy Gwardia Papieska — most musiałby zostać wysadzony.
Thomas nie był pewien, czy potrafiłby to zrobić. W końcu wśród ludzi brnących ku bezpieczeństwu mogła być jego matka i młodszy brat.
Nad wodą pojawiło się pół tuzina tenarów — latających machin obcych.
— Musieli się prześliznąć obok obrońców na drugim brzegu — mruknął Gribeauval.
Obcy zatrzymali się nad wodą, gdzie stanowili doskonały cel, widoczny dla wszystkich i w zasięgu strzału, i otworzyli ogień do tłoczących się na moście mas cywilów.
— Nie strzelać, chłopcy — rozkazał Gribeauval. — Niech inni się tym zajmą. Ci obcy próbują nas zmusić, żebyśmy się odsłonili. Jeśli im się uda, załatwią nas i most nie zostanie wysadzony.