Zanim jeszcze sierżant skończył mówić, Thomas zobaczył, jak jeden z obcych wylatuje ze swoich latających sań i wymachując rękami i nogami, spada w zimny nurt w dole. Pozostali Posleeni dalej przeczesywali uciekinierów ogniem z karabinów elektromagnetycznych.
Nawet z tej odległości Thomas słyszał słabe wrzaski i krzyki grozy atakowanych cywilów. Zobaczył następne ciała spadające do wody, tym razem ludzkie. Niektórzy — tak można było sądzić po tym, jak wymachiwali rękami — skakali, woląc pewną śmierć, niż choćby minutę dłużej być wystawionymi bezradnie na posleeński ogień.
Chłopiec modlił się, żeby jego matka i młodszy brat byli już bezpieczni na drugim brzegu.
Nieliczni uciekinierzy, mający dużo szczęścia, wciąż przekradali się przez posleeńskie linie i brnęli przez zalegające w wodach Nysy stosy zwęglonych ciał. Hans przez jakiś czas wysyłał na drugi brzeg patrole, które miały ich wyszukiwać i przeprowadzać na zachodnią stronę. Straty wśród patroli były jednak ogromne, dlatego po kilku dniach musiał zaprzestać tej praktyki. Nie mógł ryzykować życia żołnierzy w tak bezowocnym zadaniu.
W ostatniej grupie było siedmioro na wpół zagłodzonych i przerażonych Polaków. Na rozkaz Hansa nakarmiono ich z własnych zapasów czołgu. Obok maszyny rozpalono małe ognisko, zarówno dla podniesienia morale, jak i dla ogrzania się… W ogniu było coś starożytnego i niewysłowionego. Hans kazał rozpalać ogniska zawsze, kiedy tylko pozwalała na to sytuacja taktyczna. Załoga zbierała się wtedy i grzała ręce w migoczącym cieple. Polacy też zbili się wokół ognia.
Tylko jeden z nich mówił po niemiecku, i to bardzo kiepsko. Rozgorączkowany, wymachiwał rękami i pokazywał jakieś nowe zagrożenie, prawdziwe bądź wyimaginowane, nadchodzące z drugiego brzegu.
Kiedy ich nakarmiono, Hans polecił Harzowi odprowadzić ich na tyły. Może mieli jakieś pożyteczne informacje, a może nie. Jeśli tak, tylko któryś z tłumaczy na tyłach mógł je z nich wydobyć.
Hans musiał jednak uznać, że Polak chciał mu przekazać coś ważnego. Natychmiast po powrocie do ciepłego wnętrza Anny postanowił zarządzić podwyższony poziom czujności.
Chociaż noc była zimna, Borominskar, stojący przy ogniu i okryty wzorzystym kocem ze starannie przeżutych i pozszywanych skór thresh, nie czuł chłodu. Jeden z cosslainów przywołał ze swojego wewnętrznego zbioru wiadomości umiejętności potrzebne do zrobienia koca. Chodząc od zagrody do zagrody, wybrał najlepsze thresh, te z najdłuższymi, najdelikatniejszymi, najjaśniejszymi włosami, by złożyć ofiarę swojemu Bogu. Po starannym przycięciu i oczyszczeniu świeżo zebranych skór cosslain przeżuwał je delikatnie przez wiele dni, by z łatwo psującego się ciała zmieniły się w miękki, długowłosy, ciepły zamsz.
Ogień przyjemnie grzał. Jego błyski, iskry i migoczące cienie, które tworzył, kojarzyły się Posleenowi ze spokojem, odprężeniem i ciszą. Równie miły był koc, jasny i puszysty, o odcieniu włókien, który thresh nazwaliby „blond”. Chronił Wszechwładcę przed mroźnym wiatrem nadlatującym znad stepów na wschodzie.
Wszechwładca odkrył, że głaskanie długich, grubych włókien koca sprawia mu dziwną przyjemność, niemal taką samą, jak myśl o zemście na tchórzliwych, nigdy nie dość przeklętych thresh, którzy wyniszczyli połowę jego hordy.
A dzień tej zemsty był już bliski.
Borominskar miał straszliwe trudności z utrzymaniem dyscypliny wśród swoich kessentaiów i ich oolt’os. Lud był głodny, przerażony i rozwścieczony tchórzliwym wykorzystaniem płynnego ognia, którym thresh odparli ostami atak. Gdzieś w głębi ducha Posleeni bali się stawienia czoła tak straszliwej śmierci, jaka przypadła w udziale ich braciom.
Na wspomnienie wszystkich tych oolt’os palących się i duszących w płomieniach, ich żałosnych krzyków wzbijających się pod niebo, Borominskar wciąż dygotał i przechodziły go dreszcze.
Mimo to wystarczy jeszcze kilka dni i grupy zbieraczy, choć głodne, zbiorą dość żywych thresh, żeby plan Borominskara się powiódł. Thresh nie okazali żadnej litości dla jego ludu. Może jednak okażą ją swoim pobratymcom.
— Najsmutniejsze jest to — powiedział senny Mueller do wyczerpanego Schlüssela — że mając takie dwa, bylibyśmy trzy razy skuteczniejsi. Gdybyśmy mieli pół tuzina, polowalibyśmy na wroga jak stado wilków i niszczylibyśmy go, zanim mógłby zmasować skuteczny ogień. Pół tuzina takich „dziewczynek” jak nasza i Posleeni nie mieliby życia.
— Tak — zgodził się Schlüssel. — A wtedy nasze miasta nie byłyby niszczone z powietrza, nasze umocnienia wytrzymywałyby dłużej, może w nieskończoność, a biedni dranie na ziemi mieliby większe szanse.
— Czy jest jakakolwiek szansa, że dostaniemy przynajmniej drugiego Tygrysa model B?
— Nie, Johann — odezwał się Prael. — Informacje można ściągnąć z Sieci: fabryka i większość materiałów są przenoszone do jednego z podmieść w Szwajcarii. Miną miesiące, zanim zostanie przygotowana do pracy. Nie wiadomo, kiedy ruszy produkcja.
— A Szwedzi? — spytał Mueller.
— Mają surowce — odparł Prael. — Mają nawet trochę dział elektromagnetycznych, które im wysłaliśmy, i wszystkie plany Tygrysów A i B. Ale tu znów trzeba przynajmniej kilku miesięcy, może nawet roku, zanim pierwszy czołg zjedzie z taśmy.
— Nie mamy roku — zauważył Henschel ze swojego kokonu z koców, w które zawinął się, by chwilę odpocząć.
Każdy dzień w Tygrysie był dla Rinteela jak rok normalnego czasu. Do ciągłej pracy, pracy, pracy, żeby utrzymać bestię na chodzie, pracy, która z powodu jego zręczności, umiejętności i instynktu coraz bardziej obciążała barki Indowy, dochodziło nieustanne poczucie zagrożenia i psychiczna męka za każdym razem, kiedy docierało do niego, że ten czołg, ta załoga z radością zabija istoty myślące.
Przynajmniej nie był głodny, tak jak przez tych kilka dni, kiedy skończyła, mu się żywność, którą zabrał ze sobą na pokład. Udało mu się sklecić syntezator pożywienia w niewykorzystanym kącie między przedziałem bojowym a zewnętrzną powłoką kadłuba. Stał obok tego, co ludzka załoga nazwała „destylarnią Nibelunga”.
Rinteel był coraz bardziej uzależniony od produktu tej destylarni. Przez długie dni i noce walki dawał mu odprężenie — nawet zapomnienie, jeśli przesadził z ilością — i pozwalał odpocząć od przeżywanej grozy.
Zauważył też, że niemiecka załoga nigdy nie przepuszczała okazji zabrania alkoholu, który znajdowali w opuszczonych miastach. Ponieważ Niemcy byli niemal tak samo porządni jak Indowy, wszędzie tam, gdzie Brunhilda znalazła choćby pół dnia, by zatrzymać się i odpocząć, ślad superczołgu znaczyły równo poukładane stosy bursztynowych i zielonych butelek.
Teraz czołg stał cichy i nieruchomy pod grubą warstwą pianki kamuflującej i śniegu. Potrzebował zaopatrzenia i napraw, i to już, w tej chwili.
Na szczęście ciężarówki z częściami zamiennymi, amunicją i żywnością już zaczęły ustawiać się w kolejce pod osłoną pobliskich ośnieżonych lasów. Pierwsza z ciężarówek amunicyjnych stała już obok potężnego kadłuba, a zewnętrzny dźwig Brunhildy podnosił z niej palety z amunicją i ładował je do magazynu.
Podczas kiedy trwało uzupełnianie zaopatrzenia, duża ekipa mechaników naprawiała potężne, złożone mechanizmy czołgu. Jeszcze inni mierzyli i poprawiali naciąg gąsienic, sprawdzali zawieszenie i wykonywali cały szereg innych wymaganych napraw pod pobieżnym nadzorem Rinteela.