W wyciągniętej ku Borominskarowi ręce cosslain trzymał świeżą nogę, prosto z ubojni. Nie była duża, mierzyła co najwyżej pół metra według miar threshkreen. Ale Wszechwładca zakazał cosslainom i normalsom jeść mięsa, pozwalając na bardzo małe porcje tylko kessentaiom. Póki co thresh musieli być oszczędzani.
Zachodzące słońce świeciło jasno w oczy podróżującej grupy Posleenów. To mogła być jedyna rzecz, która ocaliła patrol przed wyczulonymi zmysłami obcych. Gdyby towarzyszący im kessentai, lecący pięć czy sześć metrów nad oddziałem, sprawdził swoje przyrządy, mogłyby mu zdradzić, że w okolicy są dzicy thresh.
Po co ich oszczędzają?, zastanawiał się Benjamin, patrząc na kolejną małą grupę ludzi, najwyraźniej zdrowych i dobrze odżywionych, prowadzonych na wschód przez Posleenów, na których wychudzonych torsach widać było żebra. Każda rozsądna… każda normalna grupa Posleenów już dawno zżarłaby tych więźniów i poszła szukać następnych.
Nawet na płaskich polskich równinach zdarzały się przeszkody terenowe: pofałdowania ziemi, drzewa, miasteczka. To właśnie z kolejnego bezludnego miasta na niskim, biegnącym z północy na południe, lekko zalesionym grzbiecie izraelski patrol obserwował wędrujących wolno Polaków i ich posleeńskich strażników.
Ani jeden żołnierz z patrolu nie był polskiego pochodzenia. Niejeden, gdyby zgłębił polsko-żydowskie „stosunki” w ciągu ostatnich kilku wieków, czułby gorycz czy nawet nienawiść. A mimo to Benjamin mówił niemal za wszystkich, kiedy oznajmił:
— Uwolnimy tych ludzi dziś wieczorem.
— Jest ich dwudziestu czterech — ostrzegł Rosenblum — i Wszechwładca. Stosunek sił jest mocno niekorzystny, szefie. Poza tym jak mamy przeprowadzić setkę ludzi trzydzieści kilometrów z powrotem do rzeki, a potem przeprawić ich na drugą stronę tak, żeby nas nie złapali? Panie majorze, chciałbym im pomóc, ale…
— Żadnych ale. Zrobimy to. I wiem już nawet jak.
Tutaj, pięć czy więcej kilometrów od gęstej mgły wciąż spowijającej nocami dolinę Odry-Nysy, świeciły gwiazdy i pół księżyca.
Ludzcy więźniowie kulili się w środku kręgu obcych. Krąg ten, dwa tuziny posleeńskich normalsów, połowa zwrócona na zewnątrz, polowa do wewnątrz, wydawał się trochę sflaczały — głowy obcych opadały z grodu albo zmęczenia.
W górze bez końca krążył samotny tenar Wszechwładcy, lecąc na autopilocie między normalsami zwróconymi na zewnątrz a tymi do wewnątrz. Sam kessentai z oklapniętym grzebieniem zwieszał głowę we śnie.
Rosenblum niosący jedyny karabin snajperski oddziału — wyposażony w separator i zamek typu „pociągnij i puść” Blaser 93, z opracowanym przez Finów doskonałym pociskiem .338 lapua magnum w komorze — przyjrzał się temu wszystkiemu przez szerokokątną, wzmacniającą światło lunetę. Zadaniem sierżanta było zabicie Wszechwładcy, co przy ruchomym celu, z odległości dziewięciuset metrów, było nie lada wyczynem.
— I pamiętaj, nie wolno ci trafić w matrycę mocy — ostrzegł go Benjamin. — Wybuch zabiłby wszystkich Posleenów, ale także wszystkich ludzi.
Rosenblum obiecał, że się postara, przysięgając jednak w duchu, że jeśli będzie musiał wybierać między życiem swoich kolegów i Polaków, Polacy niestety przegrają.
Uszy sierżanta przysłaniały słuchawki podłączone do jego osobistego radia krótkiego zasięgu. Była to jego jedyna ochrona słuchu, chociaż przy strzale z lapuy dość mizerna.
Tak czy inaczej, major nakazał zachowywać ciszę radiową. Kto może wiedzieć, co obcy są w stanie wykryć?
Nasłuchiwanie, pełznięcie powoli jak pnącze, zatrzymywanie się co chwila: to był cały świat Benjamina i jego żołnierzy.
Noc przeszywały zagłuszające ich dźwięki — ludzie krzyczeli przez sen, Posleeni chrząkali i warczeli, tenar cicho buczał. Benjamin liczył, że te odgłosy pozwolą mu dość szybko zbliżyć się do wroga na odległość kilkuset metrów.
Teraz jednak byli już za blisko, by poruszać się szybko. Mogli tylko czołgać się i nasłuchiwać.
Benjamin wraz z dwoma żołnierzami, niosący wszystkie sześć claymore’ów oddziału, przesuwali się na prawo od linii łączącej opuszczone miasteczko z posleeńsko-ludzkim obozowiskiem.
Claymore był niczym więcej jak grubą na dwa i pół centymetra, wygiętą, pustą plastikową płytą. Z przodu w plastikowej matrycy spoczywało siedemset kulek od łożysk. Za nimi znajdowało się zero siedem kilograma plastiku. Otwory z wierzchu umożliwiały zamocowanie w materiale wybuchowym zapalników.
Claymore często był uważany za broń obronną i nazywany przez ignorantów kolejną nieludzką „miną przeciwpiechotną”.
Ani jedno, ani drugie nie było do końca prawdą. Chociaż claymore’a można było i często używano w charakterze pułapki, to samo dało się powiedzieć o granacie ręcznym, broni, na którą esteci nie zwracali aż takiej uwagi. Właściwie to samo dotyczyło również blaszanej puszki pełnej gwoździ i materiału wybuchowego, z założonym zdalnym zapalnikiem. Przede wszystkim jednak claymore’ów używano do obrony obsadzanych przez ludzi stanowisk i detonowano je zdalnie, zamiast narażać włóczące się w pobliżu dzieci.
Mimo to niekoniecznie należało ich używać w celach obronnych. Claymore’a można było wykorzystać takie do rozpoczęcia ataku, dając atakującemu natychmiastową przewagę ogniową i jednocześnie dziesiątkując obrońców.
Claymore’y można było bowiem wycelować — miały przewidywalne pole rażenia. Co więcej, było to podwójne pole, bliskie i dalekie, z szerokim pasem bezpiecznego obszaru w środku. Odpowiednio ustawione, wycelowane w górę na odległość pięćdziesięciu metrów, claymore’y wyrzynały wroga do tej odległości. Potem jednak kulki łożysk wznosiły się za wysoko, by skrzywdzić wyprostowanego mężczyznę… aż do odległości dwustu-dwustu pięćdziesięciu metrów, kiedy ich trajektoria znów opadała na wysokość morderczą dla ludzi i Posleenów. Na tym właśnie opierał się plan Benjamina.
Stojący w odległości sześćdziesięciu metrów Posleen przypominał konia. Według Benjamina wyglądał i wydawał odgłosy, jakby spał, powarkując i skamląc cicho niczym pies śniący zły sen, z lekko zwieszoną głową.
Jakieś dziesięć metrów za nim, nieco w bok, zwrócony do wewnątrz obcy również sprawiał wrażenie drzemiącego.
Ostrożnie, bardzo ostrożnie Benjamin ustawił claymore’a na ziemi. Próbował wbić zaostrzone nóżki w zamarzniętą ziemię, ale bezskutecznie. Zamiast tego rozchylił je, tworząc dwa wąskie odwrócone „V”, i zaczął odpowiednio ustawiać broń.
Pięćdziesiąt czy sześćdziesiąt metrów po obu jego stronach pozostali dwaj żołnierze z grupy robili mniej więcej to samo. Kiedy skończyli, pozostali dwaj podczołgali się bliżej i rozstawili swoje claymore’y, celując w następne pary posleeńskich strażników. Benjamin zostawił sobie jednego claymore’a na czarną godzinę.
Kiedy tylko skończyli, wszyscy odczołgali się w tył. Szesnastometrowe kable claymore’ów nie pozwalały Izraelczykom spotkać się w jednym miejscu. Próbę połączenia min jednym przewodem detonującym Benjamin uznał za głupotę, zważywszy na bliskość wroga. Zamiast tego podczas nużących prób odmierzył czas między rozdzieleniem się żołnierzy, rozmieszczeniem claymore’ów i powrotem na bezpieczne pozycje. Potem dla bezpieczeństwa wydłużył go o drugie tyle i dodał jeszcze pięćdziesiąt procent na wszelki wypadek. W ten sposób każdy żołnierz miał półtorej godziny od momentu rozdzielenia się do powrotu na swoje stanowisko i przygotowania się do odpalenia min.