— Co zrobimy z planami wroga? — szepnął Dawid.
Hans wciąż się uśmiechał, bo nic innego mu nie pozostało.
— Mój przyjacielu, nie mamy, kurwa, zielonego pojęcia.
Oglądając to wszystko na przednim ekranie Anny i słuchając przez jej elektroniczne uszy, Krueger po prostu nie mógł uwierzyć, że jego dowódca dopuścił się takiej herezji. Głupi, tępy żydowski kochaś. Zdrajca Vaterlandu i pamięci Führera. I tak źle, że w ogóle uratowałeś tego Żydka, ale jeszcze go odznaczać? Za to, że uratował jakichś pieprzonych słowiańskich podludzi? To hańba. Świat byłby o wiele lepszy bez nich wszystkich, Polaczków icŻydków. A jeśli miałoby to kosztować życie dziewięciu Niemców na dziesięciu, cena i tak byłaby niewysoka.
Krueger byłby przerażony, gdyby się dowiedział, że na poziomie podstaw filozofii on, nazistowski fanatyk, i Gunter Stössel, czerwono-zielony fanatyk, nie tak bardzo się różnili.
Wszyscy w Niemczech, od kanclerza poczynając, byli bladzi z zimowego braku słońca. Mimo to, pomyślał kanclerz, Günter wygląda najgorzej z nich wszystkich.
— Więzienne życie ci nie służy, jak widzę — stwierdził.
— Za to panu życie dyktatora wychodzi jak najbardziej na zdrowie — odparował jego dawny asystent.
Kanclerz tylko się uśmiechnął.
— Czy ja dobrze rozumiem: jestem dyktatorem, bo nie chciałem pozwolić tobie i tobie podobnym decydować w zupełnie niedemokratyczny sposób o losie Niemiec? A ty i oni nie byliście dyktatorami, chociaż chcieliście zdławić wolę tego narodu i przerobić go na karmę dla obcych? Przyznaję, że nie nadążam za twoją logiką, mój dawny współpracowniku.
Na to Günter nie miał odpowiedzi, która nie zabrzmiałaby fałszywie. Chwycił się więc wypróbowanego argumentu o znienawidzonych symbolach.
— Ożywił pan SS. Jest pan tylko jeszcze jednym nazistą.
— Skądże! Ożywiłem formację ludzi, których potrzebowaliśmy, żeby przetrwać, mój doktrynerski przyjacielu. I przysłużyli się nam jak najlepiej. Jeśli oddanie im ich symboli sprawiło, że walczyli choć odrobinę lepiej, to fakt, że tacy jak ty poczuli się urażeni, to naprawdę niska cena.
Kanclerz podniósł rękę, powstrzymując dalszą dyskusję.
— Tak czy inaczej, nie wezwałem cię tu, żeby się z tobą sprzeczać. Wezwałem cię, żeby ci powiedzieć, że chociaż zostałeś skazany na śmierć, i moim zdaniem zupełnie zasłużenie, postanowiłem zamienić ten wyrok na dożywocie. Resztę życia spędzisz w więzieniu Spandau, Herr Stössel, ty i czterystu czterdziestu siedmiu tobie podobnych zdrajców.
— Dlaczego? — spytał tylko Günter.
— Ponieważ uważam, że zamknięci i zapomniani jesteście mniej niebezpieczni, niż moglibyście być jako męczennicy.
Mühlenkampf nie potrafił zapomnieć obrazu umęczonego beznogiego chłopca. To, że przypiąłem mu medal do poduszki — nawet gdyby to zrozumiał — musiało być dla niego niewielką rekompensatą, myślał. Również dla dziewczyny, którą zostawił, albo matki, która go wychowała. Jezu, tego właśnie najbardziej nienawidzę: załamanych, okaleczonych, zabitych i umierających niewinnych ludzi, których zabiera wojna.
Żałuję, że tak to uwielbiam i że czuję się cholernym oszustem, widząc, że to zawsze biedni chłopcy cierpią i umierają, podczas gdy ja uchodzę bez draśnięcia.
Wciąż myśląc o umierającym chłopcu, Mühlenkampf zaczął marzyć o innym świecie i innej wojnie. Jak by to było miło, gdyby walczyli i ginęli tylko prawdziwi zawodowcy, ludzie tacy jak on. Ale czy politycy przestrzegaliby wyniku ustalonego na polu bitwy? Ha! Nie ma szans. Kiedy tylko zobaczyliby, że ich cenna skóra jest narażona, zaczęliby porywać z ulic takich chłopców jak Gefreiter[47] Weber i wysyłać ich na przemiał.
Generał wzruszył ramionami. Nie on stworzył świat takim, jaki jest. I ten świat nie stanie się ani trochę lepszy dzięki jego marzeniom i udawaniu, że jest inny.
We śnie Thomas znów był mały. I nie było mu źle — był ogrzany, bezpieczny i przytulony do piersi matki. Miał pełny brzuch, a w jego żyłach krążył różany blask kieliszka wina. Życie było dobre.
Poza snem życie Thomasa było jednak nieustannym koszmarem niedostatku, trudu i otępiającej grozy. Rzadkie sny, przychodzące do niego wtedy, kiedy mógł złapać trochę nieprzerwanego snu, były wszystkim, co łączyło go z utraconym światem…
Świat tego, co „teraz”, brutalnie przerwał przyjemną wycieczkę Thomasa w przeszłość. Skradając się jak kot, zimno wpełzło pod jego cienki koc, skubiąc i szczypiąc jego świadomość, gryząc jego sen.
Thomas obudził się nagle, dygocząc.
Mimo ogrzewanej kwatery Mühlenkampf zadrżał. Przed nim stali sztabowy synoptyk i oficer wywiadu. Obaj byli poważni jak na pogrzebach własnych matek.
— Będziemy mieli wyniki stacji pomiarowych w Skandynawii — tłumaczył meteorolog. — A Amerykanie wciąż przesyłają nam dane z Grenlandii. Islandia też to potwierdza. Nadchodzą mrozy, jakich nie widzieliśmy od pięćdziesięciu lat.
Generał spokojnie pokiwał głową, próbując nawet zachować pewny siebie błysk w oku.
— Czy Ren zamarznie?
— Najprawdopodobniej, panie generale — odparł synoptyk. — Wciągu co najwyżej dziesięciu dni. Tak, panie generale, zamarznie wystarczająco mocno, by lód utrzymał ciężar wroga. Ale za to, panie generale, mróz przepędzi mgłę i śnieg, więc jeśli obcy zaatakują, będziemy mieli czyste pola ostrzału.
— I o tym właśnie chciałem z panem porozmawiać, panie generale — powiedział wywiadowca. — Czyste pola ostrzału to bardzo dobra rzecz, ale właśnie dostaliśmy dość przerażający meldunek od głównodowodzącego frontu wschodniego…
Hans wciąż trzymał, jak to często robił, samotną straż na wieży Anny. Tej nocy czuł się jeszcze bardziej samotny niż zwykle.
Dzisiaj, według raportów, ma nie być mgły. Nie będzie mgły, a wróg na drugim brzegu czeka, gotowy do ataku. Scheisse!
Ale przeklinanie losu nic nie pomagało. Los był taki, jaki był, Hans o tym wiedział. Gdzieś w otchłaniach czasu ktoś, kto bawił się w boga, pogrzebał w genach pewnego niższego gatunku. Po jakimś czasie gatunek ten zbuntował się i został wygnany. W końcu wdarł się w galaktykę, siejąc po drodze śmierć i zniszczenie, a przyczyną tego były zabawy pseudo-boga.
Wreszcie los przywiódł wroga aż tutaj. Tutaj zebrał cięgi, dość mocne, by dla odmiany zacząć myśleć. I znalazł rozwiązanie swoich problemów.
A teraz… zrządzeniem losu wróg gromadził się na drugim brzegu rzeki.
Jakaś część Hansa godziła się z wyrokami przeznaczenia. Inna je odrzucała. Jeszcze inna zastanawiała się nad jego własnym losem.
Czy jestem zgubiony? Czy moja dusza jest zgubiona za rolę, jaką odegrałem w tej wielkiej zbrodni? A dusze moich towarzyszy? A ludzi, którymi dowodzą?
A jutro? Czy byłoby lepiej wziąć brzemię zła na siebie, działając samemu, czy rozdzielić je między tych, którzy nie są winni żadnej zbrodni przeszłości?