— Anno — powiedział nieświadomie na głos. — Chciałbym, żebyś tu była i powiedziała mi, co robić.
— Jestem tutaj, Herr Oberst — odparł czołg.
Z jakiegoś trudnego do wytłumaczenia powodu Hans nie chciał powiedzieć niczego, co mogłoby obrazić pojazd. Tak, wiedział, że to tylko maszyna. Tak, wiedział, że nie była aż tak zaawansowana technologicznie jak przekaźniki Galaksjan. A mimo to Anna przez długie miesiące wojny była dla niego domem. Czuł, że ma własną duszę, nawet jeśli nie umiała jej ukazać. Tak samo podchodził do czołgów, które woziły go podczas poprzedniej wojny, a one przecież nie tylko nie umiały mówić — nie potrafiły nawet zaparzyć kawy.
— Anno — spytał. — Co mam jutro zrobić?
— Moi programiści nazwaliby to pytanie „łatwizną”, Herr Oberst. Jak zawsze musi pan postąpić najlepiej, jak pan potrafi.
Na dole, na pokładzie bojowym, rozradowany Krueger nalał reszcie załogi wódki.
— Jutro będzie wielki dzień, chłopcy, wielki dzień.
Żołnierze przyjęli sznapsa. Jak mogli odmówić, wiedząc, co ich czeka? Ale żaden z nich nie podziela! entuzjazmu sierżanta majora.
— Jak pan może, panie sierżancie? Jak pan może… — Harz odwrócił się z obrzydzeniem.
— Spytajcie Schultza, czy to takie trudne — odparł Krueger. — Spytajcie go, co czuł, gdy wykopywał beczkę spod nóg tego tchórza w Giessen. To nic takiego, chłopcy, nic takiego. Pamiętam miejsce zwane „Babim Jarem”… To było na Ukrainie, pod Kijowem…
Zachodzące słońce odbijało się w złotych cebulach kopuł wielkiego miasta na południowym wschodzie. Kijów, niegdyś dom stu siedemdziesięciu pięciu tysięcy Żydów, miał ich stracić ponad trzydzieści trzy tysiące w ciągu dwóch dni.
Siedmioletnia Mania Haleft trzymająca matkę za rękę, od czasu do czasu odwracała się podczas marszu. Złote kopuły wyglądały w oczach małej dziewczynki bardzo ładnie, wprost cudownie.
Mania nie rozumiała, dlaczego musiały razem z matką opuścić ich ciasne mieszkanko w Kijowie. Ale widziała Niemców, a oni — podobnie jak jej surowy nauczyciel w szkole — wyglądali na kogoś, kogo trzeba słuchać.
Czasami, kiedy tak szły, matka Mani przyciągała dziewczynkę do siebie i zakrywała jej oczy. Na początku Mania się opierała, ale potem, kiedy zobaczyła, przed czym matka ją osłania, sama szukała u niej schronienia. Droga do żydowskiego cmentarza na skrzyżowaniu Mielnikowskiego i Dokturowa była usłana trupami.
Mania już dwa razy szła tą drogą. Pierwszego razu za dobrze nie pamiętała. Za drugim razem szli pochować jej starą babcię na starym kijowskim cmentarzu Żydów.
Czyszcząc swój pistolet maszynowy, Krueger patrzył bez emocji, jak Żydzi są zaganiani do prowizorycznego, otoczonego zasiekami obozu. Co go obchodzą ich wrzaski? Co go obchodzi ich skomlenie? Czy nie są wrogami Rzeszy? Czy nie zasłużyli wszyscy na śmierć?
Z większym zainteresowaniem przyglądał się, jak się rozbierali. Chociaż Żydom polecono, aby przyszli dobrze ubrani i z pieniędzmi, jakby na podróż, wiedzieli, że tam, dokąd idą, stroje ani pieniądze nie będą im potrzebne. To było tylko wygodne małe kłamstwo, które miało ułatwić pozbycie się ich.
Golizna natychmiast przykuła uwagę Kruegera. Kilka tych żydowskich kurew jest całkiem niezłych, pomyślał. Szkoda, że nie mogą się do niczego przydać.
Mania nic nie rozumiała. Mama, zawsze taka porządna, rozbierała się przy wszystkich. Tak nie wolno, nie wolno, nie wolno, i Mania to wiedziała.
A potem — coś podobnego! — mama zaczęła ściągać z Mani jej krótką letnią sukienkę. Dziewczynka opierała się, aż ktoś podszedł i uderzył mamę kijem za to, że idzie jej za wolno. Wtedy, z twarzą mokrą od łez, Mania przestała protestować.
Ale wciąż nic nie rozumiała. Miała w końcu dopiero siedem lat.
Pieprzone Żydki nie mają pojęcia, co ich czeka, zachichotał w duchu Krueger. Można by pomyśleć, że zabranie im wszystkiego będzie jakąś wskazówką. Ale nie, wciąż nie chcą się z tym pogodzić, nie chcą uwierzyć, że to się dzieje naprawdę. Głupie śmiecie; świat powinien być wdzięczny, że się ich pozbędzie.
Krueger włożył ze szczękiem pełny magazynek do swojego schmeissera.
Mania obiecała Niemcom, że będzie grzeczna. Obiecała! Nie mogła więc zrozumieć, dlaczego bijają i jej mamę, wypędzając je z obozu. Nie rozumiała też, dlaczego dwa szeregi żołnierzy poganiają je pałkami.
Jej matka starała się ją chronić od ciosów najlepiej jak mogła. Mimo to żołnierze czasem ją trafiali. A ona im obiecała. Może ciosy nie bolałyby tak bardzo, gdyby wciąż miała na sobie ubranie.
Ale go nie miała, ciosy bolały, a ona tego wszystkiego po prostu nie rozumiała. Mogła tylko płakać.
Żydowska kurwa chciała zatrzymać bachora przy sobie, tak? No ale rozkaz to rozkaz, a Krueger był człowiekiem, który słucha rozkazów. Żydzi mieli być rozstrzeliwani w grupach po dziesięcioro, nie jedenaścioro. Brutalnie wyrwał piszczącego gołego bachora z ramion ladacznicy, rzucił go na ziemię, a potem przez kilka chwil bił i kopał obie, żeby przestały protestować.
Ciosy Niemca oszołomiły Manię tak, jak nie oszołomiło jej nawet rozebranie się przy wszystkich. Siedziała goła na zakrwawionej ziemi i płakała za mamą niekończącym się, pozbawionym słów, rozdzierającym płaczem małego dziecka. Jej matka też płakała i wrzeszczała.
Piski gówniary były irytujące. Wrzaski jej matki sprawiały jednak Kruegerowi przyjemność. Podniósł pistolet maszynowy i jak przystało na zawodowca… z uśmiechem nacisnął spust.
— Wystarczy, sierżancie majorze — powiedział Hans, kładąc zdecydowanym ruchem dłoń na ramieniu Dietera. — Ludzie i bez tego mają dość. Nie musicie im jeszcze bardziej wszystkiego obrzydzać.
— Tak jest, panie pułkowniku — odparł Krueger ze źle skrywaną pogardą. — W końcu to tylko pieprzeni Słowianie. To nie są prawdziwi ludzie. Pomyślałem, że chłopcy powinni o tym wiedzieć.
— Zamknij się, sierżancie majorze — powiedział Hans z błyskiem w oku i dłonią na kolbie pistoletu. — Po prostu się, kurwa, zamknij.
W kokonie bojowym zapadła cisza, tak jak we wszystkich Tygrysach wzdłuż całego frontu, we wszystkich pojazdach bojowych, w każdym okopie czy bunkrze. Każdy żołnierz, Niemiec, Polak czy Skandynaw — czy na drugim froncie Francuz — był sam ze swoimi myślami.
Równie samotny Dieter Schultz myślał o jutrzejszym dniu. Zabił niezliczoną ilość obcych i — jako członek plutonu egzekucyjnego — jednego człowieka. Po wielu tygodniach i miesiącach rozmyślań wciąż nie wiedział, jak się z tym czuje. Wtedy wydawało mu się to… w jakiś sposób słuszne. Potem zaczął wątpić. Prawdę mówiąc, Dieter nie wiedział już, co jest słuszne. Wojna… wypaczała wszystko, sprawiała, że niewyobrażalne stawało się rzeczywiste i obecne. Czy ten biedny drań z grenadierów pancernych zasłużył, żeby go wieszać? Może nie. Ale zasłużył k czy nie — czy to miało jakieś znaczenie? Znów — może nie.