Ale wszystko to nie miało żadnego znaczenia. Front został przełamany… a masowy mord w wykonaniu Hansa poszedł na marnę.
Mühlenkampf mówił do słuchawki stojącego na jego biurku telefonu. Posleenom wciąż nie udało się przerwać działania systemu telefonii Bundespostu, choć zaciekle walki toczące się kilka kilometrów na południe przeszkadzały trochę w rozmowie.
Głos feldmarszałka był tak samo krańcowo wyczerpany, jak głos jego cywilnego odpowiednika.
— Nie, Herr Kanzler, nie mogę wesprzeć frontu wschodniego. Nawet ze wszystkim tym, co mam tutaj, raczej się nie utrzymam. Herr Kanzler… Nie udało się wysadzić mostu między Mainz i Wiesbaden. A wróg zdobył już kilka przyczółków na naszym brzegu. Posłużyli się tą samą sztuczką co na wschodzie, tyle że tutaj przeszli pod osłoną dzieci. Większość żołnierzy nie mogła strzelać… a przynajmniej nie chciała.
— A więc alles ist verloren? — spytał kanclerz. Wszystko stracone?
— Wciąż zostało do ocalenia na północy i południu kilkadziesiąt milionów Niemców i naszych sprzymierzeńców, Herr Kanzler. Armia zapłaci każdą cenę, jaką będzie musiała, by dać panu czas na ewakuowanie ich w góry i śniegi. A więc nie, Herr Kanzler, nie wszystko stracone, dopóki możemy ocalić nasz naród.
— Wydam odpowiednie rozkazy, feldmarszałku Mühlenkampf. Proszę osłaniać ewakuację najlepiej jak pan potrafi.
Podczas gdy jego sztab opracowywał plany spowolnienia natarcia Posleenów i przeniesienia kwatery głównej, Mühlenkampf uznał, że dobrym pomysłem będzie odwiedzić front tutaj, w mieście. Wsiadł w towarzystwie Swojego adiutanta Rolfa i kilku strażników do sztabowego mercedesa.
Ludzie uciekali pieszo, samochodami i autobusami.
Ale nie wszyscy. Mühlenkampf zobaczył młodego żołnierza siedzącego w szoku na schodach prowadzących do jakiegoś domu. Wzrok chłopca wydawał się wbity w jakiś punkt pod powierzchnią ziemi.
— Zatrzymaj samochód — rozkazał feldmarszałek.
Kiedy mercedes stanął, Mühlenkampf wysiadł i podszedł do chłopca. Zobaczył, że ma co najwyżej piętnaście lat, chociaż brud i wyczerpanie sprawiały, że mniej doświadczonemu oficerowi wydałby się starszy. Opaska na ramieniu jego zimowego płaszcza głosiła Charlemagne.
— Jak się nazywasz, synu? — spytał Mühlenkampf znośnym francuskim.
— Thomas de Gaullejac — odparł chłopiec, nie odrywając wzroku od swojego prywatnego piekła.
— Gdzie jest twój oddział?
— Nie żyje? Uciekł? Nie wiem. — Thomas wciąż patrzył w ziemię. — Wiem tylko, że mój sierżant nie żyje. Zostałem tylko ja. Miałem wysadzić most i… nie wysadziłem.
Choć już był zgarbiony, po tych słowach jeszcze niżej zwiesił głowę.
— Aha — powiedział Mühlenkampf. Chociaż jedna sprawa się wyjaśniła. — Dlaczego nie wysadziłeś mostu, młody człowieku?
Thomas mocno zacisnął powieki.
— Byli na nim ludzie… Mężczyźni… kobiety… trochę dzieci. Tam mogła być moja matka i brat. I nie mogłem. Próbowałem. Ale ręka nie chciała się ruszyć. Mogę walczyć. Walczyłem. Ale nie mogłem zabić tych wszystkich ludzi. Chociaż próbowałem.
Zaczął cicho płakać.
— Niech mnie szlag, jeśli mogę cię za to winić, synu — westchnął Mühlenkampf. A teraz potrzebujesz kapelana albo psychiatry. Pewnie obu. — Chodź ze mną.
Thomas wstał, zastanawiając się w głębi ducha, czy nie czeka go szybki sąd polowy i powolna egzekucja:
Ale Mühlenkampf nie zachowywał się groźnie. Feldmarszałek zaprowadził Thomasa do samochodu.
— Rolf, weź samochód i dwóch ludzi i zawieźcie tego chłopca do najbliższego szpitala polowego dywizji Charlemagne. Znajdziecie jakiś?
Rolf sprawdził coś w laptopie, z którym nigdy się nie rozstawał.
— Tak, panie feldmarszałku — odparł. — Nie ma problemu. Jest jeden, jakieś dziesięć kilometrów stąd. Chociaż na drogach może być trochę ciasno.
— Dacie sobie radę — powiedział Mühlenkampf. — Spotkajmy się tu za… powiedzmy… dwie godziny. Żołnierze mają radio, przez które mogę się porozumiewać z kwaterą główną. Przejdziemy się razem na linię frontu.
Z frontu wciąż napływali ranni. Wielu łatano, jeśli się dało, na miejscu, a potem wysyłano z powrotem na rzeź. Innych kierowano do ewakuacji albo przeznaczano do porzucenia. Tym Isabelle przynosiła strzykawki z silną pochodną morfiny, w dawce gwarantującej przedawkowanie. Przytomnym po prostuje zostawiała. Jeśli ktoś był nieprzytomny, prosiła jakiegoś jego towarzysza, żeby mu pomógł.
A potem dotarła na oddział, gdzie był jeden jedyny żołnierz, bez towarzyszy… i bez rąk. Był przytomny, chociaż blady z szoku i utraty krwi. Instynktownie zrozumiał, co kobieta mu proponuje.
— Pomoże mi pani? — spytał słabo.
W pierwszym odruchu Isabelle chciała się odwrócić, udać, że przyszła tu w jakiejś innej sprawie. Ale to by było tchórzostwo i wiedziała o tym. Podeszła do połówki bezrękiego żołnierza.
Był dość przytomny, by dostrzec niepewność na jej twarzy. Wzięła na siebie ponurą i straszną odpowiedzialność, której żołnierz jej nie zazdrościł. Starał się więc jej pomóc.
— Madame, bardzo mnie boli. Może mi pani coś dać?
Wiedziała równie dobrze jako on, że to gra, ale ponieważ było jej przez to łatwiej, zgodziła się na to.
— Oczywiście, młody człowieku. Mam nawet coś przy sobie. Pstryknęła w igłę, kciukiem drugiej ręki wyciskając ze strzykawki resztki powietrza. Potem znieruchomiała, uprzytamniając sobie, że nigdy nie dawała nikomu zastrzyku w inne miejsce niż w ramię.
Żołnierz odwrócił trochę głowę.
— Robili mi zastrzyki w szyję — poradził.
Isabelle poszukała żyły, a potem wbiła cienką igłę. Lekkie cofnięcie tłoka potwierdziło, że igła weszła w żyłę — do strzykawki zassało się trochę krwi. Isabelle wstrzyknęła żołnierzowi trochę środka. A potem przestała naciskać tłok. Nie możesz tego zrobić, Isabelle. To morderstwo.
Żołnierz znów jej pomógł.
— Trochę mi lepiej, madame, ale wciąż bardzo mnie boli. Mogę dostać jeszcze trochę?
Isabelle wstrzyknęła mu następną ćwiartkę zawartości strzykawki. Ale znów zatrzymała się, zanim podała śmiertelną dawkę.
— Myślę, madame, że ból będzie nie do zniesienia, dopóki nie poda mi pani wszystkiego.
Isabelle spojrzała żołnierzowi prosto w oczy. Nie wiedziała, czy szuka potwierdzenia, że żołnierz chce umrzeć tu i teraz, czy też potwierdzenia, że nie chce. Jego wzrok nie dał jej odpowiedzi; rany i środek znieczulający, który już chłopakowi podała, sprawiły, że spojrzenie miał puste i przytępione.
— …wszystko, madame, proszę. Ten ból…
Zamykając oczy, Isabelle wolno wcisnęła tłok strzykawki do końca. Przez kilka minut tkwiła tak, z zamkniętymi oczami, bez ruchu, zalewana falami grozy na myśl o tym, co zrobiła. Kiedy znów otworzyła oczy i wyciągnęła igłę, zobaczyła, że żołnierz przymknął powieki, a jego oddech zrobił się płytki. Po kilku minutach chłopak przestał oddychać.