Wtedy z oczami pełnymi łez i sercem pełnym żalu uciekła, zostawiając za sobą pusty namiot.
Thomas nie był sam w namiocie przyjęć polowego szpitala, ale biegający w tę i z powrotem ludzie go ignorowali.
Nie przeszkadzało mu to; chciał być ignorowany. Nie chciał odpowiadać na żadne pytania, nie chciał, by ktokolwiek tu czy w mieście dowiedział się, że to przez niego muszą opuszczać swoje domy i posterunki i uciekać, by ratować życie.
W końcu stanął przed nim jakiś stary podoficer.
— Grenadier Thomas De Gaullejac? — spytał.
Chłopiec kiwnął głową.
— Przyjmujemy cię na prośbę adiutanta feldmarszałka Mühlenkampfa, ale nie możemy ci tu pomóc. Dział psychiatryczny został już przeniesiony na tyły. Tak samo kapelan. Masz sobie znaleźć miejsce na którejś z ciężarówek przed szpitalem i pojechać z nimi. Zrozumiałeś?
Thomas znów ze znużeniem pokiwał głową. Potem wstał i wyszedł z namiotu, kierując się w stronę czekających samochodów.
Biegnąc na własny oddział, Isabelle nie zauważyła zgarbionego, brudnego żołnierza wychodzącego z namiotu przyjęć. Nie zauważyłaby go nawet, gdyby nie miała załzawionych i zapuchniętych od płaczu oczu. Musiała wrócić do własnego miejsca pracy, żeby zabrać młodszego syna.
O starszym, Thomasie, nie chciała myśleć. Niemal na pewno był stracony. Niewinny i słodki chłopiec, którego wychowała, nie mógł przeżyć samotnie w koszmarze, jakim stał się ich świat.
Mühlenkampf czekał w towarzystwie swojego radiowca i jednego strażnika w tym samym miejscu, z którego wysłał Rolfa z młodym Francuzem.
Sytuacja jest kiepska, bardzo kiepska. Gorsza niż wszystko, co widziałem, włącznie z frontem wschodnim. Przegryzają się przez nas jeszcze szybciej niż Ruscy. A ja potrzebuję czasu. Przejrzał w myślach ustawienie swoich sił do poziomu dywizji. Hmmm. Götz von Berlichingen jest blisko. Jugend też, ale Frundsberg jeszcze bliżej. Frundsberg 10 dywizja pancerna, prawie bezużyteczna na taką odległość… a Jugend to pancerni grenadierzy. Mamy też w zasięgu dwa korpusy piechoty.
Z drugiej strony średnia wieku w Jugend to poniżej siedemnastu lat, nie licząc starej kadry SS.
Mühlenkampf wziął z wahaniem radio od radiowca i wezwał kwaterę główną.
— Dajcie mi la — zażądał.
Po kilku minutach radio odpowiedziało.
— Tu Generalmajor Steinmetz, Herr Feldmarschall.
— Steinmetz? Tu Mühlenkampf. Proszę przekazać ostrzeżenie i przygotować rozkazy. Korps 31. i 40., wsparte odpowiednio dywizjami SS Götz von Berlichingen i Jugend, mają atakować bez względu na straty, żeby wypchnąć wroga z miasta Wiesbaden.
— Mogę to zrobić, panie feldmarszałku, ale czy jest pan…
— Wykonać, Steinmetz.
— Jak pan sobie życzy, panie feldmarszałku.
Indowy Rinteel rozpaczliwie pragnął być gdzie indziej, gdziekolwiek, byle nie w tym czołgu dygoczącym pod ciągłym ostrzałem posleeńskich lądowników, atakujących z zaciekłością, jakiej Rinteel dotąd nie widział.
Oczywiście czołg nie został trafiony; spazmatyczne szarpanie sterami przez Muellera sprawiało, że trafienie pociskiem kinetycznym było, jak dotąd, kwestią tylko i wyłącznie szczęścia. Ale bliskie strzały straszliwie trzęsły maszyną. Indowy był cały posiniaczony, a każde szarpnięcie jeszcze bardziej raniło jego poobijane ciało.
Dostali sporo trafień plazmą, ale ablatywny pancerz Brunhildy jak dotąd je wytrzymywał. Szybkie spojrzenie na ekran kontroli uszkodzeń pokazało Rinteelowi, że opancerzenie miejscami zrobiło się już niebezpiecznie cienkie.
Tak samo, pomyślał Indowy, wyczerpuje się odwaga załogi. Przebywając w ciągłej akcji od ponad dwudziestu czterech godzin — wróg ruszył bowiem na poszukiwania czołgu jeszcze przed udanym przełamaniem umocnień na rzekach — ludzie zaczęli przejawiać oznaki czegoś bardzo podobnego do darhelskiej lintatai.
Rinteel rozejrzał się po kokonie bojowym, omiatając wzrokiem niemal nieprzeniknione dla niego twarze. Wszystkie lśniły od potu, potu lejącego się ze strachu.
Prael, żyjący i walczący pod rozpaczliwą presją dowództwa, do którego nie był przygotowany, ale do którego okazał się doskonale nadawać, dostał tiku policzka. Nawet dla obcego, dla którego niemiecki był czymś jeszcze bardziej nienaturalnym niż po prostu obcy język, wydawane przez Praela polecenia nabrały nerwowego, na wpół oszalałego tonu.
Rinteel widział, że dłonie Schlüsseta, zaciśnięte mocno na drążkach celowniczych, drżą. Od ponad sześciu godzin żołnierz nie mógł nawet oderwać wzroku od celownika. Ostatnia przerwa w koncentracji? Indowy nie potrafił sobie przypomnieć.
Breitenbach — jak Rinteel podejrzewał, najmłodszy z załogi — dygotał. Mimo to nawet na chwilę nie przestawał patrzeć na ekran, a jego ręka wciąż ściskała drążek kierowania armatą.
Henschel obsadzający stanowisko ładowniczego wydawał się zachowywać spokój starca, tak samo jak Nielsen o olbrzymich stopach. Reszta załogi radziła sobie jak mogła.
A Indowy, dziw nad dziwy, był przerażony, zdjęty obrzydzeniem i zarazem pełen podziwu. Sam chciałby być taki jak ci ludzie: zdolny do przerażenia, ale i odwagi, do drżenia ze strachu, ale zarazem okazania pewnej ręki i oka, kiedy trzeba. Co za niesamowity gatunek, dziwował się mały futrzasty Indowy o twarzy nietoperza. Jeśli musimy mieć panów — a skoro nigdy nie nauczymy się walczyć, bo nie możemy, to musimy — mogliśmy trafić gorzej niż na ludzi.
W ciągu dwudziestu czterech godzin pękający front został cofnięty o ponad dwadzieścia pięć kilometrów. Ostatniego dnia Hans trzy razy rozkazywał swojej brygadzie zawracać i rzucać się na wroga. Trzy razy spychali uciekających w grozie Posleenów na wschód. Trzy razy zasłali zmarzniętą ziemię ich rozczłonkowanymi i zmiażdżonymi ciałami.
Ale za każdym razem wróg wracał, niepoliczalny, napierając od frontu i zachodząc ludzi z flanek. I za każdym razem na wschodniopruskiej równinie zostawał dymiący Tygrys albo dwa.
Jak dotąd wróg postanowił nie narażać swoich okrętów. Hans Brasche uśmiechnął się ponuro na to nieme świadectwo strachu, który Posleeni czuli przed jego osłabioną brygadą Tygrysów i ich lżejszych towarzyszy.
Żołnierze w tych lżejszych pojazdach — czołgiści w Leopardach i pancerni grenadierzy w Marderach — również się uśmiechali. Uśmiechali się na myśl, że żyją, co byłoby niemożliwe, gdyby czołg dowódcy ich brygady nie zignorował ludzkich tarcz Posleenów i nie rozwalił jednych i drugich na kawałki.
Na innych odcinkach frontu, jak głosiły wieści, niektóre oddziały zupełnie zniknęły pod falą obcych, bo nikt nie potrafił się zdobyć na strzelanie do kobiet i dzieci, aż było za późno. We froncie powstały wielkie wyrwy, które Niemcy wraz z polskimi i czeskimi sprzymierzeńcami próbowali teraz załatać.