Promy obsługiwane przez Bundeswehr Pionier[49] ewakuowały cywilów i żołnierzy, uwięzionych nad południowymi brzegami Elby. Gdyby mosty stały, dałoby się ich uratować w kilka dni. Teraz jednak wszyscy wiedzieli — w końcu wiedzieli — że jedno zło jest gorsze niż inne i że zabijanie bezbronnych nie zawsze jest tym najgorszym.
Dla Hansa Braschego było to długie, ciężkie i gorzkie wycofywanie. Zatrzymywali się w Poczdamie, na północny zachód od Wittenbergi i w okolicach Schwerin. Każda taka tymczasowa obrona oznaczała więcej ludzkich istnień przewiezionych w bezpieczne miejsce. Cena za ocalenie cywilów zawsze była taka sama: krew, stal i ogień, nieoznaczone groby i napchane brzuchy obcych, odziane na szaro i czarno trupy, pozostawione, by zgniły albo — co bardziej prawdopodobne — posłużyły wrogowi za karmę.
Po każdej próbie obrony brygada musiała się wycofywać, zostawiając za sobą dymiące czołgi i zabitych ludzi. Zarazem jednak każda z nich stwarzała grunt — Och, niech tak się stanie — dla przyszłego zwycięstwa.
Hans był dumny ze swoich ludzi, tak samo jak był dumny z żołnierzy, którymi dowodził w Rosji… albo legionistów… albo Izraelczyków, kiedy już zaskarbił sobie ich zaufanie.
Jego lewa dłoń gładziła prawy wyłóg kołnierza i naszyte tam Sigrunen. Moi żołnierze są czyści. Ich imienia nie hańbi żadna zbrodnia, nawet konieczna. Ich grzechy, jeśli w ogóle zgrzeszyli, wziąłem na siebie. A ja i tak pewnie byłem już potępiony.
Cóż, pomyślał Brasche, niedługo się przekonam.
Większość uchodźców musiała pokonać drogę na północ o własnych siłach, chwilami tylko korzystając z transportu kołowego. Jednostki medyczne, których nie potrzebowano na froncie lub które musiały zająć się rannymi, zbierały się wraz ze swoimi podopiecznymi w Kiel na wybrzeżu Bałtyku, gdzie czekały na transport morzem do Sztokholmu, Oslo, Helsinek, a nawet Glasgow — miast, które wciąż były w rękach ludzi, i wszystko wskazywało na to, że tak pozostanie. W Kiel zgromadziły się także jednostki bojowe uznane za zbyt wyczerpane lub przetrzebione.
W scenerii przypominającej Dunkierkę albo japońską ewakuację Aleutów tłumy ludzi czekały w namiotach lub dygocząc na otwartej przestrzeni na ogłoszenie, że ładuje się kolejny statek i mają się na nim stawić.
Posleeni oczywiście próbowali przerwać ewakuację, lecz duńskie, szwedzkie, norweskie, fińskie i brytyjskie Baterie Obrony Planetarnej generalnie radziły sobie z wrogimi okrętami. Co więcej, Szwedzi wyposażyli kilka dużych handlowych statków w zdobyte posleeńskie działa elektromagnetyczne. Posleeni dostawali apopleksji, bo statki nigdy nie zostawały w jednym miejscu wystarczająco długo, by obcy mogli je zaatakować.
Mimo to wiele ludzkich statków handlowych zostało zatopionych lub dymiło, wciąż będąc zacumowanymi do licznych nabrzeży Kiel. W fiordzie, naturalnym porcie miasta, kołysało się na falach wiele różnych statków, od wielkich drobnicowców po dwuosobowe żaglówki, czekając na sygnał do dokowania. Chociaż Posleenom raz na jakiś czas udawało się ostrzelać port z kosmosu, największym zagrożeniem dla zebranych statków i łodzi były one same.
Obsługa portowa, wspomagana przez marynarzy niemieckiej marynarki, robiła co mogła, by zachować porządek. Często jednak to nie wystarczało, zważywszy na zagęszczenie jednostek w fiordzie, i dochodziło do katastrof, w których wielu ludzi traciło życie.
Stracił wolę życia, pomyślał psychiatra starający się desperacko — i w przypadku Thomasa De Gaullejac nieskutecznie — leczyć ukryte rany żołnierzy.
Chłopiec był umyty, jego czarny mundur zamieniono na zieloną szpitalną piżamę. Nie miał już złapanych w okopach wszy — ścięto mu włosy. Wciąż tracił na wadze, gdyż jadł tylko na polecenie… i tylko jeśli ktoś go pilnował.
Doktor spróbował już wszystkiego, co potrafił. Kiedy to nie dało efektu, wezwał nawet kapelana, myśląc, że tam, gdzie nie pomaga nauka, może pomoże wiara. Niestety, okazało się, że chłopiec nie został wychowany na specjalnie religijnego. Nie trafiły do niego słowa kapelana o „niezbadanych wyrokach boskich”.
Doktor znał historię młodego De Gaullejac. Wydobył ją z niego dość szybko, zanim choroba umysłu zupełnie zawładnęła chłopcem. Kiedy ustalono już powód jego poczucia winy, doktor spróbował innego podejścia — wezwał jednego z oficerów Charlemagne, by wyjaśnił Thomasowi, że nie on jeden, lecz prawie wszyscy żołnierze na całym froncie nie potrafili zabijać bezbronnych ofiar, posleeńskich ludzkich tarcz.
— To nie znaczy, że ja nie zawiodłem — upierał się De Gaullejac.
Jego stan zaczął się od tamtej pory pogarszać i doktor żałował, że sprowadził żołnierza na pomoc. Wtedy też konieczne stało się pilnowanie chłopca, żeby jadł.
Isabelle pilnowała swojego jedynego pozostałego syna jak kwoka strzegąca ostatniego jajka. Między Wiesbaden a Kiel widziała dużo dzieci oddzielonych od rodziców, błąkających się samotnie i zagubionych. To, że nigdy nie spotkała żadnego z nich dwa razy, mówiło bardzo wiele o ich prawdopodobnym ponurym losie. Widywała te dzieci jedynie przejazdem, bo dywizja wykorzystywała swoje pojazdy do ucieczki przed wrogiem.
Matka i syn weszli na pokład statku zaledwie kilka godzin wcześniej. Ponieważ byli rodziną — choć niewielką — norweska załoga znalazła im na czas podróży małą, bardzo małą kajutę. Po brudzie, jakiego Isabelle doświadczała przez ostatnich kilka miesięcy, statek wydawał się niemal sterylny, ale jego wnętrze przesycone było nieprzyjemnym zapachem — być może pozostałością po niedawnych pasażerach, którzy źle znosili ciężką morską podróż.
Poleciwszy synowi, by nie opuszczał kajuty, Isabelle poszła pomagać w załadunku i zakwaterowaniu reszty personelu szpitala i jego pacjentów.
Nazywała się Cordelia i płynęła do Hajfy. Kiedyś na jej rufie powiewała bandera Liberii, co pomagało w przewożeniu towarów do portów, głównie muzułmańskich, które nie wpuściłyby statku płynącego pod izraelską banderą.
Teraz jednak na świecie nie było już żadnych znaczących muzułmańskich portów. Mała niebiesko-biała bandera łopocząca na krótkim maszcie oznajmiała światu i wszystkim Posleenom, którzy ośmieliliby się zbliżyć, że to izraelski statek.
Bandera była jedyną czystą rzeczą na Cordelii, statek bowiem zabrał ludzi z Hajfy przed upadkiem miasta, potem zaś przez ponad miesiąc przewoził Izraelczyków i Europejczyków na północ, a sprzęt na południe, i nie było czasu na serwis czy choćby sprzątanie.
Cordelia straszliwie śmierdziała.
Ale była też chyba najpiękniejszą rzeczą, jaką Oberstleutnant Dawid Benjamin z brygady Juda Machabeusz widział w życiu… i do diabła ze smrodem.
Dowodzący niedobitkami brygady, trzystu dwunastoma zmęczonymi i brudnymi mężczyznami i kobietami, bez ciężkiej broni czy innego sprzętu, oraz kierujący około piętnastoma tysiącami izraelskich uchodźców, Benjamin pilnował załadunku tych obszarpanych resztek swojego narodu na pokład.