Oderwał się od pracy, widząc zbliżającego się sztabowego mercedesa z insygniami niemieckiego feldmarszałka. Zasalutował — co izraelscy żołnierze robili rzadko — zanim rozpoznał ubranego na szaro młodego mężczyznę, który wysiadł z samochodu, trzymając w ręku białą szpicrutę.
— Gdzie pańskie Sigrunen? — spytał zaczepnie.
Jedynym na świecie człowiekiem noszącym podwójne błyskawice, którego towarzystwo Benjamin potrafił znieść, był Hans Brasche. Nigdy nie udało mu się nawiązać serdecznych stosunków z Mühlenkampfem, mimo iż Niemiec szczerze się starał.
— Już ich nie potrzebuję — odparł feldmarszałek. — Dopiąłem swego, oddałem moim dawnym podwładnym i towarzyszom ich szacunek dla samych siebie. A teraz, dowodząc bardziej regularnymi siłami niż SS, udzieliłem sobie dyspensy. W końcu były tylko symbolem, znaczącym różne rzeczy dla różnych ludzi.
Na to Benjamin nie miał odpowiedzi. Potrafił pogodzić się z faktem, że błyskawice oznaczały teraz coś innego — miecz zemsty — dla większości Niemców, większości Europejczyków, a nawet dla sporej liczby Izraelczyków. Ale on sam ich nienawidził i nic nie mogło tego zmienić.
— Jak sądzę, zmierza pan do Sztokholmu? — spytał Mühlenkampf.
— Tak, do Sztokholmu, a potem koleją na północ, do podmieścia. Zbierają tam w jednym miejscu wszystko, co zostało z Izraela.
— Nie wiem, czy to mądre — stwierdził feldmarszałek.
— Mądre czy nie — uciął Benjamin — to konieczne. Gdybyśmy się z wami wymieszali, doprowadzilibyście razem z Posleenami do tego, co nie udało się Hitlerowi, czyli do zguby narodu żydowskiego. Po prostu za mało nas zostało.
— O tym właśnie mówię. Może wszyscy powinniśmy wyginąć jako oddzielne narody. Może powinniśmy po prostu stać się rasą ludzką.
Izraelczyk pokręcił przecząco głową, patrząc Niemcowi prosto w oczy.
— Ja pozostaję Żydem.
Mühlenkampf zerknął na jego Żelazny Krzyż.
— Pozostaje pan, przyjacielu, wariatem. Ale i tak się cieszę, że należymy do jednego gatunku. Powodzenia, wariacie. Powodzenia i niech pana Bóg prowadzi.
Mühlenkampf wyciągnął przyjacielsko prawą dłoń.
Z powodów, których sam nie potrafił wtedy pojąć, Benjamin — stojący niedaleko łopoczącej na rufie Cordelii izraelskiej flagi — przyjął ja po zaledwie krótkiej chwili wahania.
Isabelle patrzyła z rufy na oddalające się niemieckie wybrzeże. Zastanawiała się, czy uda się wydostać wszystkich na czas, czy też raczej — co wydawało się prawdopodobne — jakaś inna kobieta będzie musiała krążyć po szpitalnych oddziałach, mordując rannych i chorych, by oszczędzić im gorszego losu.
Była to chwila niewysłowionej samotności. Po części powodem była sama podróż i samotność morza. Ale przede wszystkim Isabelle nie miała z kim porozmawiać, nie miała przed kim zrzucić brzemienia cierpiącej duszy. Kapelan? Odeszła z kościoła dawno temu, nie mogła tam szukać ukojenia. Psychiatrzy? Jej mąż — teraz była już pewna, że nie żyje, tak samo jak Thomas — był prawdziwym lekarzem i przejęła od niego podejście do ludzi, których nazywał „znachorami”.
Reszta personelu szpitala również nie wchodziła w grę. Wszyscy wiedzieli, co Isabelle musiała zrobić. Może nawet to rozumieli. Ale słyszała ich szepty. Nie mogła szukać wśród nich przyjaciela. Była nieczysta.
Morze ją kusiło. Krótki skok… i lodowata woda by ją oczyściła. Nie bała się śmierci, już nie. Ale jej jedyny syn trzymał ją na świecie niczym łańcuch, jak pępowina łącząca pokolenia.
Pokręciła głową. Słońce zachodziło, morze było spokojne. Pomyślała, że może warto zaryzykować i coś zjeść. Odwróciła się, przeszła po pokładzie i weszła do kambuzy.
Ledwie zauważyła przygarbionego chłopaka karmionego przez pielęgniarkę. Pogrążona we własnym nieszczęściu, podeszła do kolejki ustawionej do wydawania jedzenia. A potem odwróciła się, upuściła tacę i pobiegła.
Dopadła chłopaka i runęła obok niego na kolana, obejmując go mocno ramionami.
— Och, Thomas, mój synu, moje dziecko!
Ku zaskoczeniu karmiącej go pielęgniarki — bo chłopiec osunął się jeszcze głębiej w swoje osobiste piekło — w oczach Thomasa po raz pierwszy od wielu dni pojawiło się trochę życia. Odwrócił głowę w stronę obcej kobiety.
— Mama?
— Skurwysyny — mruknął Prael, licząc okręty wroga i wybierając priorytetowy cel dla Schlüssela. Działo Brunhildy znów huknęło.
— Trafiony — oznajmił Schlüssel bez entuzjazmu.
Prael nie miał dla niego nowego celu. Wróg był sprytny, trzymał się poza zasięgiem strzału, dopóki nie zebrał się w grupę, a potem przypuszczał wściekły atak. Dla dowódcy jednoczesne przepatrywanie nieba w poszukiwaniu celów i prowadzenie Muellera, kierowcy, poza obszar przewidywanego ostrzału Posleenów było piekłem.
Ale nie było to ciągłe zagrożenie. Dla czołgu bardziej niebezpieczne były hordy normalsów i Wszechwładców, włóczące sie. po centralnych Niemczech. Jak dotąd Brunhildzie udało się zmiażdżyć wszystkie, na które natrafiła.
Ceną za to było zużycie pancerza ablatywnego do tego stopnia, że w kilku miejscach hiperszybka rakieta albo strzał z działka plazmowego mogły się przebić do środka.
Gdyby współpraca nie szła Posleenom tak marnie, pomyślał Prael, już dawno bylibyśmy martwi. Ci durnie atakują nas okrętami, piechotą i lataczami. Ale nigdy nie udaje im się zrobić tego jednocześnie. W końcu jednak przez przypadek im wyjdzie i wtedy, przy takim stanie opancerzenia, będzie po nas. Hmmm, Może dałoby się coś z tym zrobić.
Na ekranach przynajmniej raz nie było nic widać, ale taki stan rzeczy nie mógł długo trwać.
— Rinteelu — powiedział Prael — mamy chyba chwilę ciszy. Weź Schmidta, idźcie na górę i zobaczcie, czy uda wam się odczepić parę płyt ablatywnych i przymocować je tam, gdzie są bardziej potrzebne.
— Robi się — odparł obcy. Zręczniejszy od Schmidta, szybko rozpiął pasy.
— Nadlatuje pięćdziesiąt siedem okrętów wroga — oznajmił czołg swoim zwykłym monotonnym głosem. — W obecnym tempie znajdą się w zasięgu za sześć sekund. Zbliża się też kilkaset wrogich lataczy, będą w zasięgu za pięćdziesiąt dwie sekundy. Nie mam danych o piechocie…
INTERLUDIUM
Mój pan i wódz nie jest już taki jak kiedyś, pomyślał Ro’moloristen. Ci ludzie złamali mu serce. Athenalras szedł na spotkanie Borominskara nietkniętym mostem nad rzeką zwaną przez ludzi „Elbą”. Choć wysoki rangą w hierarchii Ludu, szedł niepewnie, jak stary kessentai gotów wstąpić na Drogę Wiedzących.
Borominskar stąpał sprężyście. Ro’moloristen zobaczył, że jego zad okrywa jakiś koc zrobiony ze średniej długości jasnego futra thresh. Futro wydawało się bardzo młode i świeże, powiewało lekko we wczesnym wiosennym słońcu. Ponieważ Lud nie znał sztuki plecenia, Ro’moloristen wyciągnął logiczny wniosek.
Żal mi cię, Borominskarze, jeśli threshkreen przyłapią cię żywego w odległości choćby miliona miar od tego okrycia. Nie zabiją cię tak po prostu; wytną ci żywcem wnętrzności i upieką je na twoich oczach, a potem zostawią twoje zdychające szczątki na pożarcie insektom tej planety. To samo zrobią z każdym z twoich podwładnych, bo nic nie rozwściecza thresh tak jak mordowanie ich młodych.